Quantcast
Channel: miejsce fotografii
Viewing all 89 articles
Browse latest View live

Tytuł: Takie tam

$
0
0


Tytuł: Takie tam

Hej Krzyś! Co tam? Sorki za list, ale wiesz. Chyba wiesz, mam nadzieję, że wiesz co u nas. Na wszelki wypadek Ci opowiem.
Podjąłeś decyzję. Odszedłeś. Rozwaliłeś system. Zostawiłeś nas ze wszystkim. Wszystkim się wydawało, że już było totalnie OK. Byłeś w Brwinowie, robiłeś tam masę zdjęć. Pisałeś teksty do swojego albumu. Widać było, jak to nakręca pozytywnie. Prowadziłeś warsztaty, rozmawiałeś z ludźmi, uczyłeś. Wcześniej ta wystawa „Niedecydujący moment”. W Starej Galerii ZPAF pobiłeś na zawsze rekord frekwencji na wernisażu. Wtedy, początek 2015, rozmawialiśmy, o wystawie i książce. Byłeś wykończony kolejnym przeglądaniem archiwum, ale efekty uskrzydlały. „Skoro nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa w fotografii, po co mam wydawać teraz album? Bo skoro dojdzie mi jeszcze trochę zdjęć, to może na 50-ciolecie mojej pracy zawodowej. Boże, ludzie tyle nie żyją!” Takie tam, gadanie. Wtedy, kiedy to mówiłeś, potraktowałam to jak przecinek, zebranie myśli przed kolejnym zdaniem. Inaczej to wyglądało po 9 września 2016.
Jeszcze te numery, cyfry, liczby. W pracy licencjackiej mnóstwo liczb i ich symboliki, pomiędzy zdjęciami. Wystawę otwierałeś zawsze trzynastego dnia miesiąca, bo przecież zjechałeś trzynaście wojen. Więc te cyfry, 9.9. Takie Twoje. I biała koszula. I aparat. Potężny obraz. Zrobiłeś ostatnią klatkę. W białej koszuli. Tak Cię poznałam, pewnie inni też. No dobra, była jeszcze ta koszula z zakazem fotografowania. Najczęściej.
Co u nas? Było pożegnanie. Takie na szybko. Kilkadziesiąt zdjęć na 3 dni w galerii. Grzybek złożyła podcast z Twoimi zdjęciami i tekstami. Nie szło wstać od projekcji. Wciskało w krzesło. Nie wiem co bardziej, czy zdjęcia, czy Twój głos, czy przekaz: że bezradność, że beznadzieja. Że zdjęcia nie zmieniły świata. I książka. Teraz wyszła, przed chwilą. Nie na rocznicę, wcześniej. Wreszcie. A pamiętam, że mówiłeś: „Wiadomo, nie napiszę drugiej książki. Album fotograficzny to jeszcze mogę wydać, ale książki już nie napiszę, bo już opisałem te swoje wojny. W związku z tym, chciałem wydusić takiego swojego osobistego maksa, żeby nie poprawiać już tego nigdy więcej, żeby to była skończona historia. I jest skończona.”  
„13 wojen i jedna” była skończona. Skończyło się też to wykańczające tournee po Polsce wtedy, z tymi pytaniami: a jak było w klinice stresu bojowego? Czy się bałeś na wojnie? Ale widać, że nie napisałeś wszystkiego. Tekst kuratorski do swojej wystawy napisałeś sobie sam w trzeciej osobie. Wyjaśniałeś, tłumaczyłeś się. I teraz czytam „Fotografie, które nie zmieniły świata” i znów się tłumaczysz. Że klatkę trzeba zrobić, że zawsze nacisnąć spust migawki. Że nie byłeś hieną ani żadnym sępem. Że przez Twoje zdjęcie opublikowane w gazecie, ktoś posprzątał śmieci z ulicy. Ale że wojny i głód trwają, uchodźcy idą, nie tu, to tam. Twoje fotografie nie zmieniły świata?! Miller!?! Co Ty pieprzysz?! Wiesz ile osób zaczęło fotografować, bo zobaczyło Twój reportaż w „Magazynie” a potem w „Dużym Formacie”? No ja wiem, to nie zawieszenie broni. To kolejny człowiek z aparatem. Ile osób dowiedziało się o tym co fotografowałeś, że istnieje? Ile osób zaczęło czytać, bo zdjęcie nie dawało spokoju? Jakbyś nie wiedział, że się nie czyta komentarzy na forach internetowych.
Pisałeś teksty do zdjęć, myśląc o albumie. Pisałeś i pisałeś. Dodawałeś konteksty. Podrzucałeś te swoje lakoniczne zdania, zabawy słowne. Zero-jedynkowe. Druga pisana książka. Mocna rzecz. Zajebista. Słychać jakbyś to mówił. Nieakademicko. Na medal! Jaką Ty miałeś zawsze jazdę na to „akademickie”. Żeby nie było pod linijkę. Żeby zostało punkowe. Pamiętam jak gadaliśmy o wystawie, że mi się nie podobały ramy, formaty, że z następną wystawą wpraszam się na kuratora i zrobimy dobrze. A Ty swoje, że ma być brudno i chropowato, jak Twoja fotografia. Tak układałeś tę książkę. Rytm jest genialny. Raz bez tchu, pokazujesz syf, jest naprawdę fatalnie. Na następnej stronie żarcik sytuacyjny. Lekko-cieżko, ciężko-kwaśno, i leci opowieść o ludziach. Po prostu, tych których spotkałeś. Okoliczności różne. Zwykłe historie. Ty zawsze znajdowałeś człowieka, w takim tkliwym momencie. Nawet jak uzbrojony, to jakby bezbronny. Zawsze trafiałeś w tę obecność. Zwykłych ludzi. Może merytorycznie to jest historia przez małe „h”. Może i masz rację, że zostali już tylko na Twoich zdjęciach. Że zdjęcia globalnie nie poruszyły. Ale to jest petarda! Te Twoje zdjęcia z 26 lat życia, zewsząd dokąd dotarłeś, i zawsze człowiek. Tkliwy.
Dzięki za tę książkę. Teraz rozumiem więcej. Patrzyłeś tym ludziom w oczy, wtedy kiedy ich spotkałeś. Potem znów patrzyłeś im w oczy po latach, po raz któryś. Pewnie pojawiały się pytania w głowie, jak do dawno niewidzianych znajomych: jak tam u ciebie, żyjesz? Jest OK? Widzisz się z kimś chwilę, czasem dłużej. Robisz zdjęcie. Odchodzisz. Ale masz to zdjęcie. I masz ich oczy.
Teraz rozumiem więcej. Przecież nie siada się z drugim człowiekiem i nagle nie zaczyna rozmowy: co to jest heroizm, co to jest etyka, co się przeżywa tu i tam. Nie mówiłeś z czym wracasz. Napisałeś to raz. Napisałeś to drugi raz. I postawiłeś bardzo dużą kropkę. Zakończyłeś dyskusję.
Książka by Ci się spodobała. Najważniejsze, że jest, wiadomo. Są Twoje teksty. Narracja zasuwa, jak chciałeś. No i jest nieakademicko wydrukowana i złożona. Ja bym powiedziała, że spieprzone są czernie, wyszły rastry. To nie jest ten brud „millerowy”, partyzantka i punkrockowe historie, tylko błędy i niedopatrzenia, tych co powinni się znać, bo Ty nie musisz.
Za chwilę znów Twoja wystawa. Znów w ZPAFie. Ta sama galeria. Tytuł, jak z książki. Potem pewnie znów wystawy, spotkania, promocje książki. Znowu jeździsz. Nie ma pytań z sali. Nam to jest potrzebne, rozumiesz, te wspominania, komemoracje, rocznice, przypomnienia. Wtedy w kościele, kiedy Cię żegnaliśmy, było takie dziwne uczucie, że zaraz, chwila, Krzyś się spóźnia, zaraz wpadnie, bo jeszcze szluga kończy. Rozwaliłeś system.  



Krzysztof Miller (1962-2016) – fotoreporter. Wielokrotny mistrz Polski seniorów w skokach do wody i z wieży. Od 1989 roku związany z „Gazetą Wyborczą”. Był jurorem konkursu World Press Photo. W 2013 opublikował książkę „13 wojen i jedna. Prawdziwa historia reportera wojennego”. Właśnie nakładem wydawnictwa Agora ukazała się książka nad którą pracował „Fotografie, które nie zmieniły świata”.





"Cień fotografa" położony cieniem tłumacza...

$
0
0



Helmut Lethen, Cień fotografa. Obrazy i ich rzeczywistość, wyd. Universitas, Kraków 2016

dla kogo: dla zainteresowanych fotografią, ale w ujęciu głęboko teoretycznym, lubiących gdybać i się zastanawiać; na pewno dla tych, którzy już przeczytali pisma Rolanda Barthesa.

co: to 6 esejów, a właściwie 17 w sześciu "jakby rozdziałach"; bardzo trudno znaleźć jedno hasło wywoławcze na tyle precyzyjne, by powiedzieć - o czym to jest; jest o sztukach wizualnych, Marinie Abramovic, jest o odcisku - rzeźbie Bruce'a Naumana. Jest i o fotografiach, krytyce Barthesa. Jest "zachęcająco" z okładki - mowa o zdjęciach Roberta Capy. Jest trochę o tym, co stoi za obrazem, jest trochę o podwójności obrazu i trochę o odbiorze obrazów. Niejednoznacznie, wielowątkowo, ale nie wyczerpująco. Jest trudno.

Całość ma charakter wysoce erudycyjny, to raczej nie będzie miła lektura do poduszki. Jest to z jednej strony bardzo naukowe dzieło, z rozbudowaną bibliografią, dociekaniami, a z drugiej, czasem mam wrażenie czytania dość lekkich obserwacji natury raczej codziennej.

Nie zamierzam recenzować jakoś wnikliwie. Warto na pewno poczytać. Doczytać o historiach luźno powiązanych z historią fotografii, jakby pobocznie. Szczególnie interesujący jest fragment "Groza w trumnie Królewny Śnieżki". Prawodopodobnie to ważny rozdział dla historyków niemieckich, rozprawia się bowiem Lethen z wystawami na temat zbrodni nazistowskich i odpowiedzialności lub nie w niej ogólnie ujmując - narodu niemieckiego. Zdjęcie, które finalnie jest przywołane, spostrzeżone przez autora w dokumentach prezentowanych na wystawie "Zbrodnie Wehrmachtu" - opowiada tę wielowątkową historię. Co innego widać, co innego wyobraża sobie widz, co innego jest w podpisie. Całą książka jest z grubsza bliżej lub dalej takich sytuacji. Tu jednak - zdjęcie kobiety z chustką na głowie, stojącej po kolana w wodzie - jest chyba najbliżej owej podwójności. Zdjęcia z wakacji nie pokazywano by na takiej wystawie... Łatwo się domyślić, że idzie o inny temat.



Książka erudycyjna, interesująca, dociekająca, autor uhonorowany. Wszystko pięknie. Tu zrobię dłuższą pauzę.
Bo mamy tu kłopot z tłumaczeniem. Czyta się miło, już się wkręca w te dywagacje szalenie naukowe, aż wtem i nagle i znienacka. Zostawiam większe fragmenty, bo  od razu uwydatni się niezwykle kwiecisty język...:

"Capa nie widział, jaki los spotkał odbitki w londyńskim laboratorium." / s.111 - chodzi o słynne przyspieszenie procesu suszenia negatywów Capy w Londynie, podkręcenie piecyka, co skutkowało nieodwracalnym zniszczeniem - negatywów właśnie. gdyby ten los spotkał odbitki, nie byłoby żadnego tematu. niestety "ten" los spotkał negatywy, ergo nie można było odratować zdjęć. zniszczenie odbitki, przy zachowanym negatywie...ah, chyba wszyscy byśmy sobie tego życzyli, żeby tylko odbitki szlag trafiło wtedy.

"Wędrujące przez różne sposoby postrzegania zdjęcie Capy zaczyna wibrować. Powstaje, wchodzi w obieg: uzależnione od nastawienia czasu naświetlania, nacisku kciuka na wyzwalacz, padanie światła..." / s.120 Aż sobie próbowałam wyobrazić Roberta Capę na tej normandzkiej plaży (to jest arcytrudne), więc łatwiejsze zadanie - wyobrazić sobie Capę w warunkach powiedzmy pokojowych jak obraca aparat by kciukiem trafić w wyzwalacz. Jest to możliwe - jeśli podepniemy wężyk... To charakterystyczne działanie dla aparatów ustawionych na statywie, wężyk pozwala nie dotykać aparatu czyli go nie poruszać. Może też kciuk trzymać na spuście w aparacie średnioformatowym, to też mało optymalne. No więc wróćmy na tę plażę... no jakim cudem kciukiem miałby naciskać ten wyzwalacz?

"Przy tym dochodzi tu siłą rzeczy do oddalenia od sytuacji wyjściowej, w której Lange nacisnęła migawkę aparatu, by zatrzymać ślad pojedynczej robotnicy sezonowej w 1936 roku". / s.125 Tego sobie kompletnie wyobrazić nie umiem, by ktokolwiek, nie tylko Dorothea Lange tu fotografująca "Matkę migrującą" miała wciskać migawkę. Naciska się spust migawki. Ah.

"rolny urząd opieki społecznej" / s. 129 - to jest FSA najwyraźniej... Farm Security Administration to problem w tłumaczeniu. Nie było w Polsce nigdy podobnego odpowiednika. Różne były wersje tłumaczenia, najczęściej jednak się pozostawia nazwę oryginalną. Co też zrobiono i w tej publikacji, kawałek dalej. To rozwinięcie miało być chyba takim określeniem bliskoznacznym, no kuriozalnym niestety.

Myślę, że wystarczy. Kwiatków jest więcej. Przeszkadzających i wytrącających z toku myślenia, z podążania za myślą autora. To duży błąd. Książka tłumaczona z języka niemieckiego. Może w tym rzecz? Kciuk nie jest synonimem palca w tym wypadku, ani migawka nie jest synonimem spustu migawki. Tłumaczenie poległo na technicznych wyrażeniach.

Już zupełnie mało ważne, ale jednak załamujące...zabrakło też korekty. Żeby się nazwisko badacza zgadzało z tym w przypisie, no albo w innym przypadku imię do inicjału. Może czepliwość, ale potem być może jakiś student pójdzie do biblioteki szukać książki no i którego autora?

Może nie zniechęciłam do samego końca. Serio kilka ciekawych wątków i rozważań, aż chciałoby się pogłębić pewne tematy.

Gordon Parks w książkach

$
0
0


Minął rok od otwarcia pierwszej wystawy zdjęć Gordona Parksa w Polsce: "Gordon Parks. Aparat to moja broń". Pytania o jego książki pojawiały się jeszcze przed wernisażem. Jak dla mnie #dzienbezparksadniemstraconym więc zawsze jest dobry moment, żeby zajrzeć do książek jego albo o nim. Od czego zacząć czytać, gdzie oglądać, które dotknąć... spróbuję odpowiedzieć w kilku częściach. Zaczniemy od najmłodszych czytelników. Książki dla dzieci.
Aha, tak dla ścisłości, nie ma nic po polsku. Do wrocławskiej odsłony wystawy Muzeum Współczesne wydało katalożek, bardziej o filmach i ze skrótem biografii. [biografia tutaj]


Carole Boston Weatherford, GordonParks. How the Photographer Captured Black and White America, wyd. Albert Whitman & Company, Chicago 2015


Książka dla dzieci, 4-8 lat. To klasyczna ilustrowana książka dla dzieci. Są tylko cztery zdjęcia, które wykonał Parks, w końcowej części – strickte biograficznej. W ilustrowanej przez Jamey Christoph’a części fotografie Parksa są „prze-rysowane”. 
Jest to historia o potędze fotoreportażu, marzeniach i motywacji konkretnego człowieka. O odmienianiu świata za pomocą zdjęć. O jednej sesji, czy jednym temacie, właściwie to historia o jednym zdjęciu – Elli Watson, sprzątaczki z budynku FSA. 
To także opowieść o roli fotografa, no i oczywiście o samym Gordonie i jego „walce”. Świetny bohater książki dla dzieci!









Ann Parr, GordonParks, No Excuses, wyd. Pelican Publishing Company, Gretna 2006


Książka dla dzieci, 8-11 lat. Z serii “Juvenile nonfiction”. Prezentuje życie Parksa w prosty i „prasowy” sposób. Najważniejsze zdjęcia są podpisane – fragmentami innych wypowiedzi, cytatami. To pierwsza ksiażka Ann Parr, która natknęła się na artykuł o Parksie w lokalnej prasie. Odkryła, że, tak jak ona, Parks pochodzi z Kansas. „No excuses” odnosi się do słów Mamy Parks – „To, co może robić biały chłopak, możesz także ty – bez wymówek.”

To także opowieść o potędze fotoreportażu. Bardziej o roli fotografa, o publikowaniu i o historiach stojących za zdjęciami. Ale „ilustracje” to przede wszystkim zdjęcia. Ułożone w sposób umożliwiający opowieść o życiu fotografa. Oprócz zdjęć Parksa, są fotografie z jego archiwum. Jest też kilka ilustracji, które uzupełniają brakujące zdjęciowo – narracje. Jak choćby scena, niezarejestrowana na zdjęciu, rozmowy Parksa z Wilsonem Hicksem z „Life”. To pozycja dla przyszłych fotografów. 






Gordon Parks: The Learning Tree

$
0
0



Gordon Parks w książkach.




Rok 1963. Pierwsze wydanie „The Learning Tree”. Mamy polski tytuł, pochodzący od filmu – „Drzewo wiadomości”. (Żadna z książek Parksa nie została przetłumaczona na język polski).

Co to był za rok w twórczości Parksa? Był już „kimś”. Od lat pracował dla „Vogue” i dla „Life”. W 1961 roku zrealizował reportaż dla „Life” o biedzie w Rio de Janeiro. Słynny materiał „Flavio” o chorym chłopcu zaowocował prawdziwym cudem. Fotografia zmieniała świat namacalnie. (Sam Parks przy tej okazji wprawia się w filmowanie. Powstaje dokument.) Historia z uratowaniem chłopca musiała też przynieść Parksowi rozpoznawalność. Ameryka żyła losami przychodzenia do zdrowia chłopca z 3go świata, siłą rzeczy także i jego opiekuna i wybawcy.
W 1963 roku zaczyna fotografować czarnoskórych muzułmanów. Jakoś wtedy poznaje Malcolma X. Wtedy też rozmawia z Elijah Muhammadem. Ten składa mu propozycję nakręcenia materiału dokumentalnego, właściwie reklamowego. Parks robi po swojemu – wybiera rzetelny fotoreportaż.
„A Choice of Weapons” – autobiografia, najsłynniejsza książka Parksa wyjdzie dopiero za dwa lata (Źródła podają 1965 i 1966). Najsłynniejsza - to zresztą trudne określenie. Bestseller jakim była powieść „The Learning Tree” trafił na ekrany jako film, miał kilkadziesiąt wznowień, szybko stał się klasyką. Można tę książkę było czytać, pewnie jak większość czytelników zrobiła – bez utożsamiania głównego bohatera z autorem. Ot historia jakich wiele. „A Choice of Weapons” to najważniejszy portret już samego Parksa. Nie sposób jej czytać, bez świadomości, że mowa o fotografie.



Wróćmy do „The Learning Tree”. Nad powieścią pracuje ze swoją przyszłą żoną Genevieve Young. Także i z tego powodu to wielki przełom dla Parksa. A potem książka staje się filmem. Parks jest autorem scenariusza, reżyserem, fotosistą (oczywiście), ale także kompozytorem muzyki i w końcu producentem. Brzmi jak amerykański sen. Dziś mało kto pamięta pierwszy film Parksa. Rozpoznawalny jest z „Shaft’a”. Ale przypis historyczny zostaje: pierwszy czarnoskóry reżyser w Hollywood. Gordon Parks. Rok 1969. Starania by film nakręcić, zaczęły się jeszcze w roku wydania książki. 

Gordon Parks w trakcie prac nad filmem. 1968 

Carl Mydans, wybitny dziennikarz i fotograf magazynu „Life” był szczerze zainteresowany moim dzieciństwem w Kansas i często zachęcał mnie, żebym o nim
opowiadał. Pewnego piątku, kiedy opuszczaliśmy redakcję, powiedział:
— Nosisz w sobie materiał na niezłą powieść. Czemu jej nie napiszesz?
Moja redaktorka Genevieve Young cierpliwie opiekowała się mną na drodze do pierwszego bestselleru. Dzisiaj [2001] The Learning Tree jest nadal na półkach
w księgarniach i salach lekcyjnych w całym kraju i czeka na 60 wydanie.
Aktor John Cassavetes zadzwonił do mnie pewnego wieczora z Hollywood.
— Właśnie skończyłem czytać The Learning Tree.
Powinno się na jego podstawie nakręcić film, a ty powinieneś go reżyserować.
Zaśmiałem się.
— Dzięki, John, ale wiesz, że w Hollywood nie ma czarnych reżyserów. I obawiam się, że nie będzie.
 Gordon Parks, Half Past Autumn. A Retrospective, 2001

Kenneth Hyman w prosty sposób opisał stojące przede mną wyzwanie:
— Przypominam sobie tylko dwóch reżyserów, którzy podjęli się podobnego zadania - powiedział — to Orson Welles i Charlie Chaplin.
Po czym obdarzył mnie szelmowskim uśmiechem.
— Ale ty, mój drogi, jesteś nie tylko autorem książki - jesteś też scenarzystą, producentem, reżyserem i kompozytorem muzyki.
 Gordon Parks, To Smile in Autumn, 2009


“The Learning Tree” czyta się trudno. Pierwsze strony to istna męka. Przedarcie się i przyzwyczajenie do języka południowców z lat 20tych XX wieku zajmuje trochę czasu. A potem już się toczy akcja. Bez słabych momentów. Sensacyjna powieść. O odwiecznych problemach – o dorastaniu, rodzinie, lojalności i miłości. Walka dobra ze złem, trudna droga sprawiedliwości. I realia małego miasteczka w stanie Kansas. Rasizm i przemoc. A poza tym wspaniała sceneria przyrody. Rzeczywiście idealny materiał na film.

„The characters in this novel are fictional. Any resemblance to persons living or dead is coincidential.” Wzmianka obowiązkowa: wszystkie postacie w powieści są fikcyjne. Podobieństwo do jakiejkolwiek osoby, żywej czy zmarłej, jest przypadkowe. Oczywiście. A jednak….to powieść autobiograficzna. Większość zdarzeń, tych najmocniejszych zdarzeń w powieści zdarzyła się naprawdę. Może w innej konfiguracji.


Główny bohater Newt (zdrobnienie od Newton) Winger wchodzi w dorosłość. Parks mając kilkanaście lat razem z kolegami, na polecenie (i za zapłatą) szeryfa wyławia ciało z rzeki. To brutalne wchodzenie w dorosłość opisane w powieści to w większości zdarzenia autentyczne. Trudno jednak bezspornie zero-jedynkowo podzielić wydarzenia na realne i fikcyjne. Wielkość rodziny się nie zgadza, bo Parks był piętnastym dzieckiem. W książce jest ich dużo mniej.

Są jednak dwa ważne momenty, bezspornie autobiograficzne. Parks wspominał także w innych okolicznościach sceny, które zawarł w powieści.
Pierwszy dotyczył odchodzenia jego matki. Moment, który oczywiście głęboko przeżył jako nastolatek. Moment, który bardzo zmienił życie Parksa: po śmierci matki, został odesłany na północ do siostry i jej męża. W kilka miesięcy później – Parks stał się samodzielny, w tym także bezdomny, bezrobotny. Co się zdarzy z Newtem dalej, nie wiemy. (Parks opisze to w kolejnej książce, już jawnie biograficznej „A Choice of Weapons”). Moment zaś odejścia matki, opisany i sfilmowany został wiernie z pamięci. Newt, czyli Gordon, spał na podłodze w sypialni matki, obok jej stygnącego ciała, tej nocy gdy zmarła. W trakcie kręcenia filmu, Parks instruował aktora, odpowiadał na pytania, przywoływał wspomnienia i motywy.

O ile pierwszy z tych „historycznych” momentów jest bardzo osobisty, wiele mówiący o Gordonie, jego ukształtowaniu i relacji z matką, o tyle drugi jest już „historyczny” i uniwersalny. Jest też tym czymś, co raz opisane – wybrzmiało zdecydowanie. To moment gdy Newt/Gordon wezwany zostaje przez swoją nauczycielkę na rozmowę o swojej wizji przyszłości. Gorąco wierząc w swoje szanse odpowiada nauczycielce, że zamierza iść do college’u. Uniwersalność sytuacji, każdy z nas może się tu postawić, ze swoimi marzeniami nastoletnimi, kiedy wszystko było możliwe i można było sobie „wybierać” opcje. Nauczycielka studzi zapał młodzieńca. Wybucha rasistowską mową. Wybór college’u przez czarnoskórego chłopca, będzie trwonieniem czasu i pieniędzy, brakiem szacunku dla rodziców ale i dla kraju. Wszak college są nie dla „nich”. „oni” mają „swoje” prace i „swoje” ograniczone możliwości. Muszą znać swoje miejsce. To mówi nauczycielka nastolatkowi.
Uniwersalność sceny zderza się z pozbawieniem złudzeń, zaściankowością, bigoterią i realnym rasizmem. I wzburza. Scena ta okazuje się kluczową – zarówno w książce jak i w filmie. Obok opisana jest przemoc, w tym morderstwo, dorastanie w strachu i agresji, biedzie itd. „Trudne dzieciństwo”. Ale to słowa nauczycielki determinują Parksa w dalszym życiu. Nieraz je wspominał.
W filmie dokumentalnym „Half Past Autumn”, Parks opowiada tę historię w żywy i – jak to on – chwytający za serce sposób. Z uśmiechem. Wspomina, że będzie akurat wracał w rodzinne strony. Chciałby spotkać tę nauczycielkę, może przyjdzie, może jeszcze żyje, może zobaczy go – tego nastolatka, który nie miał prawa według niej marzyć o wyższej edukacji – jak odbiera prezydencki medal na Uniwersytecie stanowym za specjalne osiągnięcia. Faktycznie, do college’u Parks nie dotarł. Był zajęty zarabianiem na życie. Edukacji jako takiej nie uzupełnił. Ale miał (tu źródła się mylą…) między 20 a 40 doktoratów honoris causa.     


Gordon Parks, Bez tytułu, Shady Grove, Alabama, 1956 © Dzięki uprzejmości The Gordon Parks Foundation
Zostaje jeszcze jeden drobiazg związany z powieścią/filmem. Fotografia. Zdjęcia powstałe na planie i w okolicy ukazały się w magazynie „Life”, weszły do ouvre Parksa. Stanowią też osobny zestaw zdjęć, to nie jest reportaż z planu. Fotosy. Coś obok. Jest jednak kilka zastanawiających zdjęć. W tym to, które wybrałam do wystawy w Zachęcie. Zwykła, ciepła scena. Rok 1956. Dużo wcześniej przed filmem. Parks realizował wówczas materiał o segregacji na Południu. Potem, jak deja vu, flashback, uporczywe wspomnienie, obraz powraca w filmie. Wszystko jest niemal identyczne. Ale w filmie chłopcy nie mają koszul. Zdjęciach są jakby „szkicami” do filmu, albo fotograficzną ilustracją książki. 
"Life" publikuje materiał Parksa. tutaj całość (od strony 72) 16 sierpnia 1963 roku. Przecieram ze zdumienia oczy. Byłam przekonana i pewna, że powstały jako fotosy. Przy filmie, z aktorami. Na boku. Takie autentyczne. Przecież te sceny ożywają zaraz. Wydają się wyreżyserowane, ustawione, wykreowane. Bardzo osobne, bo inne niż reszta dokonań Parksa. Ale nie, powstały przed wydaniem książki. Powstały i zostały opublikowane w "Life". To nagle jest fotoreportaż. Tekstem są fragmenty przygotowywanej powieści. Fotoreportaż. Ilustracje do tekstu.  Po prostu, w 1968, kiedy film powstawał - odtworzono sceny ze zdjęć. Niewiarygodne! 

Miłej lektury 
Miłego oglądania filmu - na przykład tutaj... 



Koniec fotografiki! Koniec z fotografikami!

$
0
0


Fotografik – czyli fotograf artysta. Fotografika – czyli fotografia artystyczna. To mówią encyklopedie. Środowisko fotograficzne śmieje się od lat z tych terminów. Kryguje, wycofuje. Mówiąc, że to trochę staroświeckie. Trąci myszką.

Czytasz powieść science-fiction, a tam fotografik. Reportaż z końca świata – i znów fotografik. Przychodzi dziennikarz na wywiad i znów – fotografik. Może już dość? To może być apel do dziennikarzy, tłumaczy, do wszystkich używających języka polskiego. Fotografik nie jest ładniejszym czy bardziej nobilitującym słowem od fotografa. To słowo inne, zakorzenione w historii. Zacznijmy go używać oszczędniej i tylko w odniesieniu do minionej epoki.



Termin fotografika wymyślił Jan Bułhak i użył go po raz pierwszy w 1927 roku. Najpierw nieśmiało funkcjonowało, ale już od roku 1930 zdobyło popularność. Wystawy, odczyty, artykuły. Wreszcie tak nazwano Związek: ZPAF: Związek Polskich Artystów Fotografików.

Po co to słowo? Nie tylko, żeby ułatwić sobie życie – zamiast mówić dłużej o fotografii artystycznej czy fotografie artyście. Nie szło o skrót. Walka była o emancypację! O odróżnienie lepszych od gorszych. O dowartościowanie. Zostawienie w tyle dokumentalistów, reporterów i fotografów zawodowych – rzemieślników. Bo też do słowa fotografik nie miał dostępu każdy.
Odkąd działał ZPAF, (z grubsza) – tylko członkowie mogli używać w tytułach swoich wystaw – że idzie o fotografikę. Ale ZPAF istnieje do dziś, a w jego szeregach znajdują się fotografowie, którzy nieczęsto oburzają się na to określenie.

Wróćmy do Bułhaka. Był piktorialistą. Promował ten kierunek fotografii, to dla piktorializmu powstało to określenie. Piktorialiści polscy, spóźnieni wobec ruchu światowego (czy lepiej powiedzieć, działający znacznie dłużej po końcu tego nurtu na świecie) przetrwali nawet do lat 1960.  A i do dziś się zdarzają. W dużym uproszczeniu mówiąc – piktorialiści próbowali wszelkimi sposobami dogonić malarstwo za pomocą fotografii. I tak między innymi swoje prace tytułowali (jak malarze). Zrywali z możliwościami kopiowania, powielania, otrzymywania wielu identycznych prac fotograficznych – dążąc do unikatu (jak malarstwo). Fotografia, której przyklejono łatę mechanicznej sztuki, nie tworzonej ręką artysty – miała nagle powrócić do tego stwórczego gestu. Piktorialiści sami opracowywali pozytywy, nieczęsto czyniąc z nich w ciemni unikaty – właśnie dodając działania ręcznie. Tworzyli w technikach szlachetnych. Nikomu by na myśl nie przyszło, żeby za piktorialistę wziąć Witkacego (choć przecież wtedy tworzył). I jego – oryginalnie – ominęła definicja fotografika.

Potem sprawy językowo się wymieszały. Dziś nietrudno znaleźć słowo „fotografik” użyte poza oryginalnym kontekstem. Zaczęło być używane jako to lepsze, wyróżniające, dopieszczające. Fotograf to jakby za mało?!

Od lat w środowiskach fotograficznych jest śmiesznie, jak ktoś wyskakuje z tym słowem. Środowisko podskórnie wie, kiedy go użyć. Starszy i zasłużony fotograf, niech jeszcze będzie fotografikiem. Ale już debiutant?! Nie chodzi też o staż wykonywania zdjęć. Nie o doświadczenie, ani zasłużenie się w historii. Nie chodzi o rodzaj wykonywanych fotografii – fotograf działający na potrzeby prasy, przez Bułhaka w życiu by nie został określony piktorialistą – dziś, ujdzie, o ile ma więcej niż 70 lat.

No właśnie, nie! Może już niech nie uchodzi. Już może dość śmiania się pokątnie i poprawiania dziennikarzy, którzy prowadzą wywiady. Nie.

Nie kasujmy tego słowa całkiem. Ono ma uzasadnienie historyczne. Zostawmy je przy piktorialistach. Piktorialista = fotografik. Utalentowany fotograf, utalentowanym fotografem.

Fotografik to nie jest bardziej utalentowany fotograf.

A teraz apel:

Do fotografów:
- Zacznijmy poprawiać – najpierw od swoich stron internetowych i biogramów.
- Poprawiajmy dziennikarzy, którzy uparcie używają tych słów.

Do historyków:
- Zgódźmy się i ustalmy definicję: dodajmy tam kontekst piktorializmu, tradycji ZPAFowskich; zakres używania poprawnie - zakończmy na 1960tych. Dodajmy aspekt technologiczny – używania technik szlachetnych i upodabniania się do malarstwa.
- Rozmawiajmy o tym.

Do dziennikarzy i tłumaczy:
- Nie używajcie słowa „fotografik” poza piktorializmem polskim (bo też to słowo nie ma swoich odpowiedników w innych językach). Zatem tylko do fotografów, którzy starali się upodobnić swoją sztukę fotograficzną do malarstwa w przedziale 1927-1960te.

Do wszystkich miłośników i widzów fotografii:
- Jeszcze raz: fotografik to nie jest bardziej utalentowany fotograf.

Because it’s 2018.

Zostaje jeszcze jeden drobiazg, skoro jesteśmy przy fotografice. Fotogram to nie jest ładniejsze określenie zdjęcia. ;) Ale o tym innym razem.  

Gordon Parks: A Choice of Weapons

$
0
0
Stryker spojrzał na nie następnego dnia. [na zdjęcie Elli Watson American Gothic– przyp. JK].
-          A więc, podoba ci się? – spytałem zaciekawiony.
Uśmiechnął się i potrząsnął głową. „Więc?, nalegałem. “Pracuj dalej z nią. Zobaczmy co się wydarzy”, odpowiedział w końcu. Podążałem za nią prawie przez miesiąc – do jej domu, kościoła, wszędzie dokąd szła. „Uczysz się”, przyznał Stryker, gdy położyłem któregoś wieczoru przed nim zdjęcia. „Widać, że umiesz się zaangażować. Ta kobieta zrobiła ci niesamowitą przysługę. Mam nadzieję, że to rozumiesz.” Tak, rozumiałem. [Gordon Parks, A Choice of Weapons 




“A Choice of Weapons” została opublikowana w 1966 roku. Gdzie był wtedy Parks? Był już od wielu lat „kimś”. Fotografował dla “Vogue” I dla “Life”. Był rozpoznawalny. Jego debiut książkowy – “The learning tree” zdobywał sukcesy.

"Wybór broni” to najważniejsza książka Gordona Parksa. Pierwsza autobiografia. Credo i pamiętnik. To historia, niemalże filmowa (choć żaden film na ten temat nie powstał, jeszcze). Amerykański sen, może nie o pieniądzach i pozycji w społeczeństwie, niemniej z pewnością z południa USA do Waszyngtonu i Nowego Jorku. O tym jak został fotoreporterem. Nie ma nic z tutoriala, podręcznika. Barwnie napisana historia o stawaniu się kimś, mimo przeciwności.

Gordon Parks, American Gothic, 1942, Washington D.C. [Library of Congress / Gordon Parks Foundation]

Dla fanów samej fotograficznej twórczości Parksa jest sama końcówka tej ksiażki. Od rozdziału 17 do 24 (ostatniego). Są tu wszystkie urocze historie o farcie! O pierwszej kliszy, o pierwszych zdjęciach – a zaraz potem pierwszej wystawie. O pierwszej sesji modowej, która nie wyszła jako taka, ale jedno dobre zdjęcie wygrało mu pierwszą stała klientkę.  Wreszcie o zatrudnieniu w Farm Security Administration. Jest także o najsłynniejszym zdjęciu „American Gothic”. O fotografowaniu Elli Watson. Aż do momentu, gdy fotografując czarnoskórych pilotów, dowiaduje się, że nie ma szans polecieć z nimi na front do Europy.
Cała książka to zmaganie się z przeciwnościami i rasizmem. Parks wypunktowuje każdy bezsens ówcześnie działającego prawa – sztuczne podziały i zasady – kiedy nie może usiaść w jednej przestrzeni z kolegami z pracy w czasue lunchu, kiedy mimo pustego autobusu pasażerka nie może usiąść tam, gdzie chce.

Kim jest Parks z tej ksiażki? Kelnerem, stewardem w pociągu, chłopakiem, który odśnieża ulice, bezdomnym, muzykiem pracującym w burdelu i dealerem narkotyków – jak podkreślał – niechcący i bezwiednie. To przede wszystkim jest wyjaśnienie credo samego Parksa – jak walczyć o równość społeczną, jak stać za swoimi przekonaniami bez względu na przeciwności. (Chyba wszystkie jego późniejsze ksiażki są dokładnie o tym samym). Tu jednak jest historia rodzenia się tego bohatera. Najtrudniejszy rok życia zostal drobiazgowo opisany… Czas dorastania wyjątkowo się skrócił i nadszedł niespodziewnaie i zbyt wcześnie. Gdy po śmierci matki, rodzina postanawia odesłać Gordona do starszej siostry mieszkającej w Minneapolis. Nie dość, że musi oswoić się z nowym miejscem, zapisać do szkoły, to natychmiast popada w konflikt ze swoim szwagrem.  Konflikt, który być może udałoby się załagodzić, lecz konflikt fatalny, przy którym żadna strona nie ustąpi. Tu byłby znakomity bohater tragiczny pierwszorzędnej literatury, pamiętamy jednak, że to drobiazgowe rozliczenie z autentycznymi wypadkami. Parks wybiera wolność i stoi za swoją dumą, nawet jeśli oznacza bycie bezdomnym w środku zimy, bezrobotnym nastolatkiem. Tu zaczyna się walka o przeżycie. Powieść sensacyjna. Gorzkie wspomnienia wszystkich pobić, wyrzuceń z pracy, obelg i wymuszonych życiem podróży. Czyta się to fenomenalnie, z wyobrażeniem – jakie miny musieli mieć ci, którzy onegdaj położyli kłody pod nogi Parksowi. Czy wspomnieli, rozpoznali?

Jak się uczył fotografii? Metodą prób i błedów. Nie miał nauczyciela, ale jak się okazuje był lotnym chłopakiem , w dodatku z nieprawdopodobnym fartem! W pociągu, w którym pracował, nocami – po zmianie, miał chwile dla siebie. Korzystał z nich ucząc się. Czytał i oglądał, co tylko się dało. Któregoś razu inny steward zagaił „Uczysz się, żeby zostać pierwszym czarnym prezydentem USA?”. Parks zmarł w 2006 roku. Nie doczekał więc Baracka Obamy na tym stanowisku. Pytanie o prezydenturę było mu sporadycznie zadawane przez całe życie. Zawsze w kpiącej formie.

W tym samym pociągu spotyka któregoś razu pasażera z charakterystyczną torbą magazynu „Life”. Oczywiście rozmawia. Od Roberta Capy słyszy zaproszenie, „przyjedź popracuj z nami w Life”. O „Life” będzie w kolejnej autobiografii. Tu w „A Choice of Weapons” jesteśmy na etapie Farm Security Administration. Spotkanie z Royem Strykerem, szefem fotografów, Parks opowiada bardzo dokładnie. Stryker przenikliwie pytał Parksa o jego cele w fotografii, o czym chce mówić, z czym chce walczyć. Tu gdzieś klaruje się tytuł-credo: aparat to moja broń.

Parks we wszystkich książkach zdaje sobie sprawę z sukcesu, który osiągnął. Opowiada o kulisach i o tym, że nic nie jest za darmo. Jego droga była inna, pełna uporu i dumy. „A Choice of Weapon” jest momentami trudne, przykre, dojmujące, amerykański sen nie dzieje się na pstryknięcie palcami. Walka z rasizmem i bigoterią stała się dla Parksa bardzo wcześnie życiowym celem. W tej autobiografii – w jakby drugim etapie życia – podnosi do oka aparat, jego broń.



[zdjęcia z ekspozycji "Gordon Parks. Aparat to moja broń" Zachęta - Narodowa Galeria Sztuki, 2017 fot. Marek Krzyżanek]




* Inne wpisy / inne książki:



o wystawie / zasoby Zachęty

Gordon Parks: To Smile in Autumn

$
0
0

Gordon Parks "To Smile in Autumn" to ta książka, którą polecam, żeby ogarnąć Parksa w całości. Bez zdjęć. Same słowa. Ale za to całe życie spisane przez 67-letniego fotografa i filmowca. Całe, od trudnej południowej młodości, przez jeszcze trudniejszy etap dorastania (szczegółowo opisany w "A Choice of Weapons"), przez wszystkie ważniejsze tematy fotograficzne w końcu aż po filmy.

Pierwsze wydanie pochodzi z 1979 roku. Tytuł - uśmiechać się jesienią - upodobany najwidoczniej przez Parksa. Wielka retrospektywa i tytuł katalogu - ilustrowanej autobiografii to "Half past autumn" (o tym później). Kim jest Parks w 1979 roku? Jest już żywą legendą, wszystkie najważniejsze rzeczy w jego życiu się wydarzyły. Rzeczywiście wkracza w jesień i podsumowuje.

Najlepsza z kilku autobiografii napisana przez Parksa, najmocniejsza i najbardziej treściwa. Ciągle jednak, bez zdjęć. Bez TYCH zdjęć, najsłynniejszych, tych, które układają się na całą twórczość. W tej książce nie tylko układa fakty w kolejności. Bo to robi także w innych. Tu nie idzie nawet o całokształt, bo w końcu wspomniany katalog jest bardziej esencjonalny i jeszcze ze zdjęciami. Tutaj Parks pozwala sobie na rozliczenia. Zastanowienie, zatrzymanie i ważenie przez długie chwile konkretnych sytuacji. Zastanawia się nagłos, co mu to dało, czy dobrze się zachował, czy to było właściwie.

Pierwsze wydanie na okładce miało dopisek "fascinating and deeply moving self-portrait", fascynujący i głeboko poruszający autoportret. Jak zwykle nie wierzę tym sloganom z okładki, tak tu nie ma lepszego i bardziej w punkt. Parks w tych rozliczeniach bywa bezlitosny - najpierw dla białej Ameryki, potem dla spotkanych ludzi, w końcu i przede wszystkim - dla siebie. To nie jest zbiór wychwalanek, łasego na poklask początkującego twórcy. O nie! Tutaj te sukcesy obracane są na wszystkie strony. Przywołane rozmowy zmieniają kontekst tego, co dotąd o Parksie powiedzmy, że wiadomo.


Gordon Parks, A Harlem Family, 1967 / dzięki uprzejmośc Fundacji Gordona Parksa / materiały prasowe wystawy "Gordon Parks. Aparat to moja broń."

Przykładem może być reportaż o rodzinie Fontenelle "Rodzina z Harlemu". Czytamy w książce:
"Podczas prywatnego obiadu z dwoma głównymi redaktorami magazynu „Life”, zadano mi pytanie:
- Dlaczego czarni rabują i podpalają i co „Life” może z tym zrobić?
Czułem, że potrafię na to pytanie odpowiedzieć odpowiedź. Byłem w o tyle dobrej sytuacji, że znałem temat z własnego doświadczenia. Cierpiałem nędzę i rozpacz w czarnym getcie, ale zaznałem też luksusu i dobrego życia w świecie białych. Mówiąc w skrócie, wiedziałem, jak żyją ludzie na obu krańcach miasta. Był piątek. Przez weekend przemyślałem sprawę i odpowiedziałem w poniedziałek. „Ubóstwo i rasizm” — tak brzmiała moja odpowiedź redaktorom „Life”.
Zasugerowałem, że spędzę kilka miesięcy z typową ubogą rodziną, żeby pokazać, jak radzą sobie od wschodu do zachodu słońca. Zgodzili się, a ja postanowiłem udać się do Harlemu i znaleźć odpowiednią rodzinę. Postawiłem tylko jeden warunek — poczekam aż lodowaty jastrząb zimy znów zawita nad gettem. /Gordon Parks, To Smile in Autumn, 2009/

Rodzina, która zgodziła się na sfotografowanie, to państwo Fontenelle. Tutaj zdjęcia z serii na stronie Fundacji Gordona Parksa.  Historia została ukończona w 1967 roku i opublikowana w 1968, nawet z okładką! Przyciągnęła wielu czytelników. Parks z resztą już wiedział, przeczuwał, nigdy nagłos nie wyraził tego, ale przecież wiedział, że czytelnicy "Life" zareagują i zareagują pięknie i szybko i skutecznie. w 1961 roku wspólnie uratowali życie chłopca ze slumsów Rio de Janeiro - Flavio. Tam, wtedy, siedem lat wcześniej historia potoczyla się jak ze wspaniałego filmu familijnego. Tu z rodziną Fontenelle, niestety koszmar przerodził się w dramat. Bardzo biedna wielodzietna rodzina z Harlemu. Parks podgląda ich codzienną walkę o przeżycie, zapewnienie środków do życia, ale i kłótnie, i odrabianie lekcji. Jest fotoreporterem i tak właśnie "pomaga" - opowiadając i nagłaśniając tę historię. Pomoc od czytelników (ciągle uważam, że w spodziwewany przez Parksa sposób) przychodzi. Są pieniądze dla rodziny Fontenelle, mogą się przeprowadzić, mają jedzenie i ciepłe ubrania. Pomoc doraźna, finansowy zastrzyk nie zatrzymuje jednak tragicznych bohaterów. Kłótnie, bezrobocie, alkoholizm, to wszystko trwa. Ojciec rodziny pewnego razu załamany kolejnym wyrzuceniem z pracy, po kilku % zasypia z papierosem w dłoni. Tej nocy nie przeżył, a pożar strawił nowe lokum rodziny. Parks i ten gorzki rozdział historii opowiedział. Czuł się z pewnością odpowiedzialny za swoich bohaterów, i nawet gdy materiał "poszedł", został opublikowany, kiedy teoretycznie nie musiał kontaktu utrzymywać, odwiedzał ich sporadycznie. Większość relacji, wspomnień - tu się kończy. W "Voices in the Mirror" Parks przedstawia swoje notatki. A w "To Smile in Autumn" bije się z myślami. Zastanawia się czy ten reportaż był wart tej ceny? Czy przypadkiem nie jest winny całej tej sytuacji? Czy rodzina przetrwałaby, gdyby on i czytelnicy "Life" się nie pojawili na ich drodze? Poruszająca spowiedź ogromnie zaangażowanego i empatycznego fotoreportera.

Do wystawy "Gordon Parks. Aparat to moja broń" (2017, Zachęta-Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa oraz Muzeum Współczesne, Wrocław) wybrałam kilka fragmentów z tej książki, by to słowa fotografa wyjaśniały konkretne serie prac. Poniżej fragmenty wraz z linkami do zdjeć (lub innych informacji). Gdyby kiedyś zacząć tłumaczyć ksiażki Parksa na polski, wnioskuję i agituję, żeby zacząć od "To Smile in Autumn". Must read każdego reportera, fotoreportera, dokumentalisty i każdego czytelnika literatury non-fiction.

Muhammad Ali
Problem był wyraźnie określony od samego początku. Trudno byłoby mi nie zdradzić siebie, pozostać wiernym emocjom, kiedy stanąłem wobec kontrowersyjnego problemu czarnych i białych. Byłem przede wszystkim dziennikarzem, ale stale musiałem pamiętać, że ważniejsza jest wierność własnym przekonaniom. Musiałem też znosić udrękę obiektywizmu i starać się unikać intelektualnych uprzedzeń, jakie subiektywizm może spowodować u reportera. Byłem reporterem i miałem wypełnić swoje zadanie, tak jak tego oczekuje się od reporterów, bez emocjonalnego zaangażowania.


Czarne Pantery
Cleaver zapalił papierosa, skrzyżował nogi i przyjrzał mi się uważnie.
— Chcemy cię w partii Czarnych Panter. Mógłbyś zostać ministrem informacji. Wielu młodych poszłoby za tobą.
Całkowicie nieprzygotowany, przez chwilę nieco skrępowany, przemyślałem propozycję.
— To zaszczyt — powiedziałem w końcu— lecz…
— Potrzebujemy ciebie bardziej niż establishment.
— Jestem reporterem, straciłbym obiektywizm. Są sprawy, które chcę zrelacjonować.
— Bardziej mnie interesują silne młode jednostki, które przyjdą za tobą do partii — mówił dalej tonem bezkompromisowym, nieustępliwym.
— Moje zainteresowanie wykracza poza Czarne Pantery, dotyczy także innych mniejszości i frakcji ruchu czarnych, podobnie pragnących zmian.

The Learning Tree
Carl Mydans, wybitny dziennikarz i fotograf magazynu „Life” był szczerze zainteresowany moim dzieciństwem w Kansas i często zachęcał mnie, żebym o nim opowiadał. Pewnego piątku, kiedy opuszczaliśmy redakcję, powiedział:
— Nosisz w sobie materiał na niezłą powieść. Czemu jej nie napiszesz?
Moja redaktorka Genevieve Young cierpliwie opiekowała się mną na drodze do pierwszego bestselleru. Dzisiaj [2001] The Learning Tree jest nadal na półkach w księgarniach i salach lekcyjnych w całym kraju i czeka na 60 wydanie.
Aktor John Cassavetes zadzwonił do mnie pewnego wieczora z Hollywood.
— Właśnie skończyłem czytać The Learning Tree. Powinno się na jego podstawie nakręcić film, a ty powinieneś go reżyserować.
Zaśmiałem się.
— Dzięki, John, ale wiesz, że w Hollywood nie ma czarnych reżyserów. I obawiam się, że nie będzie.


Kenneth Hyman w prosty sposób opisał stojące przede mną wyzwanie:
— Przypominam sobie tylko dwóch reżyserów, którzy podjęli się podobnego zadania — powiedział — to Orson Welles i Charlie Chaplin.
Po czym obdarzył mnie szelmowskim uśmiechem.
— Ale ty, mój drogi, jesteś nie tylko autorem książki — jesteś też scenarzystą, producentem, reżyserem i kompozytorem muzyki.

Widok z wystawy "Gordon Parks. Aparat to moja broń" Zachęta - Narodowa Galeria Sztuki, 2017, fot. Marek Krzyżanek

wystawa: zasoby Zachęty
książki Gordona Parksa opisane w miejscu fotografii:
- A Choice of Weapons
- The Learning Tree
- publikacje o życiu Parksa dla dzieci i młodzieży


Karnawał i malkontenci

$
0
0

Foto-Atelier M.Klecka. Třeboň / Trzeboń, Czechy / ze zbiorów jk.



Za dużo się ostatnio dzieje. Fotograficznie na ostro. Newsy przefruwają i za chwilę ich nie ma. Ilość wystaw przemożna, trudno nadążyć. Sterta książek o fotografii i teoretycznych i albumowych rośnie i rośnie. Czyli dawno nie było tak dobrze, tak różnorodnie i w takim tempie.
W tym archiwalnym zdjęciu rozpoznaję swoją bratnią duszę. To ta pani najbardziej z lewej strony. Niby wszyscy się uśmiechają, jest fajna impreza, ale ona (i pan obok też) tak nie do końca pasują nastrojem do ogółu. A jeszcze ten kij zza pleców damy, niepokojący, czyhający, surrealny, gdyby nie boleśnie fizyczny. Ktoś o nim zapomniał? Chłopak go trzyma? Fotograf nie zauważył, czy zostawił celowo? Pytania można mnożyć, a robota się sama nie zrobi. To zostawiam państwa z tym zdjęciem, spojrzeniami i karnawałem, do następnego razu.

Dwa takie same, a różne

$
0
0
Autor nieznany, miejsce nieznane, 1920-30te ? /archiwum jk 


Dwa identyczne zdjęcia. Dokładnie z tego samego negatywu. Proste. Jedno jaśniejsze, drugie ciemniejsze. Dwóch mężczyzn ewidentnie zwiedzających Europę. Na pamiątkę zdjęcie. Z drugiej strony liniatura pocztówkowa, gotowe do wysłania z pozdrowieniami. Żadnych odręcznych zapisków z drugiej strony. Nie wiadomo kiedy zrobiono, kto jest na zdjęciu. Wiemy tylko tyle, ile widać.

A jednak różnią się bardziej niż na pierwszy rzut oka. Owszem, to jaśniej, dlaczego jaśniej? Jedno zdjęcie zdaje się, że długo wisiało w jakimś widocznym miejscu. Na samej górze ślad po pinezce. Trzykrotnie nakłuwane. Może pinezka spadła, może gwózdek wcześniej, przeprowadzka była, albo tylko zmiana miejsca na tablicy? To jaśniejsze na widoku,wyblakło z biegiem lat. Jest też bardziej zniszczone, po lewej stronie są rysy, pęknięcia, jakby zagięcia. Podczas gdy drugie musiało leżeć sobie bezpiecznie, w kopertce, w albumie. Bez śladu użytkowania.

Zrobiono dwie kopie, przynajmniej. Może było ich więcej. Te dwa zachowały się w parze. Właściciel nie zdążył go wysłać drugiemu? A może wysłał, a na wszelki wypadek zrobił kolejną kopię?

Ta para przypomina mi oczywiście słynną dziecięcą zabawę - znajdź 5, 10 szczegółów. Wówczas te dwa zdjęcia to jest level hard tej zabawy. A jednak im dłużej patrzę, tym widzę nieznaczne, dwu-milimetrowe przesunięcie w prawo na zdjęciu jaśniejszym. Ręczna robota przy wywołaniu. I to z pewnością "masowa", ot przyszedł klient, poprosił o odbitki. Bez specjalnego modlenia się nad każdą z nich. Odbito, oddano.

A miejsce. Jestem pewna, że je znam. Że je widziałam. Ale gdzie to było? Z dużym prawdopodobieństwem zdjęcia pochodzą z Czech. Wskazują na to pozostałe, nieopublikowane tutaj, zdjęcia. Ale to wszystko tylko prawdopodobieństwa, nie do sprawdzenia już. Załóżmy, że Czesi, na wycieczce. I to w Berlinie. [Dziękuję wprawnemu oku historyczki sztuki Katarzynie Chrudzimskiej-Uherze]. Pomnik cesarza Wilhelma I istniał całkiem niedługo, od 1897 do lat 40tych XX wieku.


Tego, kto był na tej wycieczce, nie wiemy i nie będziemy wiedzieć. A to wcale nie jest koniec tematu, bo można właśnie zadać kolejne i kolejne pytania.
- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to co miga nam codziennie przez internet przed oczami.

Portret z indykiem

$
0
0
Autor nieznany, czas i miejsce nieznane, portret rodziny z indykiem / archiwum jk


I to jest koncepcja! I tu był za aparatem prawdziwy mistrz, prawdziwa mistrzyni. Przeanalizujmy...
Jesteśmy na wsi. Niezbyt bogato. Ale też niezupełnie ubogo. Wóz w tle, zaparkowany niedbale. Jakby fotografująca osoba nie zauważyła, że tam stoi. Jak często się to zdarza, żeby zapomnieć. Także status jakiś widać. Co prawda głównie oczywiście w rowerze i odświętnym ubraniu. Tło raczej nie o statusie, ale bardziej pewnie domyka kompozycję. Przemyślany kadr.
Może to akurat niedziela? Farmerzy Augusta Sandera zupełnie nierozpoznani z zawodu, eleganccy panowie na wycieczce. Tutaj trochę podobnie. Oni bardziej z biura wyszli, miastowy ubiór, elegancki. Więc pewnie zaraz kościół, albo już po. Niedziela.
Europa Środkowo-Wschodnia. Nawet może po prostu Polska. Jesteśmy po wojnie, jakieś lata 40te-50te, zgaduję. Te krawaty chyba, nie bez znaczenia jest i betonowa forma w tle, tylko że z nią mam większy kłopot z przypasowaniem do czasu, niż z krawatem. (I doczytałam, że owa betonowa cembrowina mogła być i od początku XX wieku, well...wracamy do krawatów). Albo po prostu trzymajmy się niedzieli.
Kto na zdjęciu? Stawiam, że babcia (druga od prawej), dziadek albo za aparatem, albo brak (być może powojenny?). Jest tu rodzeństwo, zapewne. O ile dwaj bracia - dwóch mężczyzn od lewej, nawet można ryzykować coś o bliźniakach. Trzeci mężczyzna, ten w centrum przedstawienia za bardzo różny od panów z lewej. Więc zgaduję, że mąż pani z samej prawej. No i ich pociecha, około sześcioletnia z frontu. Czyli pewnie pani z samej prawej to siostra panów z lewej. Synowie i córka pani babci. Co do babci i wnuka bezsprzecznie. Ojciec dziecka raczej też pewniak, bo przecież młodzież nie stanęłaby przy wujku, no może gdyby miał rower, a ten tu stoi po prostu. Heh, zgadywanki. Co ciekawe, tylko ci dwaj z lewej patrzą w aparat. Reszta gdzieś indziej, i każdy inaczej. Tu fotografujący może nie domagał. Ale mnie to nie dziwi.
Miał koncepcję pierwszego planu. Tu poszło skupienie. Trzeba wybaczyć, że nie skupił wzroku portretowanych. Skupił za to wzrok widzów. Skutecznie. Indyk. I próbuję wyobraźni, jako kompletnie miastowa osoba. Ale indyk się rusza dość powiedzmy ruchliwie, prawda? Nie da się jak z psem (no bo przecież nie z kotem), że zawołać, że wpłynąć na zachowanie.
Grupa portretowana wygląda dość statycznie, raczej ich nikt nie przestawiał z boku na bok. Że skoro indyk idzie, to 'hej, przesuńcie się wszyscy szybciutko w lewo, to się złapiemy z nielotem". Stali tam chwilę. Przestawić taką grupę niełatwo. I jeszcze ten rower.
Zatem owy indyk musiał wparadować niechcący. Fotograf mistrzowsko wyczekał na środek kompozycji. Moment iście decydujący. Ktoś z aparatem dokładnie wiedział co robi. Koncepcja albo reakcja na warunki zastane. Brawo.
Jakoś dotąd bardziej kojarzę, pewnie i państwo znacie takie ujęcia, że na pierwszym planie kładzie się cień fotografującej osoby. Najwyżej. Bo wiadomo, że buzie wystawić do światła, a że światło w plecy, to dobrze. A kto by zwracał uwagę na plan pierwszy. No, ten tu zwracał.
Im dłużej patrzę, tym dziwniejsze to zdjęcie. A jeszcze nie spytałam na głos, czemu akurat indyk? I co to może znaczyć? Zostanę w zachwytach.

[A, oczywiście rewers kompletnie czysty...]
- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to co miga nam codziennie przez internet przed oczami.

Kawiarnia na pastwisku

$
0
0
Autor nieznany, zdjęcie pamiątkowe rodziny w kawiarni / montaż / gdzieś w Europie? / po 1932, lata 1930te. / z archiwum jk



Komu się nigdy nie zdarzyło naświetlić podwójnie negatywu? Przypadkowo, niechcący. Nie zaniosło się w porę do laboratorium, nie oznaczyło, że zrobione. Wystawał kawałek kliszy, odłożona - znaleziona. O! To włożę do aparatu.
Albo ktoś zapomniał przewinąć. To trudniej zrobić paradoksalnie, bo ten odruch, że przesuwam. Muszę przesunąć, żeby zwolnić blokadę. No ale to tylko maszyna, coś się mogło popsuć, ząbek urwać. Cokolwiek.

Także zdarzyło się. Odkrycia dokonał laborant albo amator fotografii w ciemni. No i co dalej? Jeśli klient przyniósł do wywołania, trudno, robimy jak jest. Klient potem zdecyduje. Autor zdjęcia stoi przed tym efektem. Albo odkrył w ciemni albo właśnie odebrał odbitki z laboratorium. I co dalej?
Najpierw frustracja. Bo przecież błąd. Sprawdzamy aparat, wewnętrznie krzyczymy. Albo i zewnętrznie, że ktoś nam to zrobił. Zakładam wersję autorefleksji i autor poszukuje powodu usterki w ciszy, wiedząc, że to był jej/jego błąd. Nikt mu w laboratorium nic nie zepsuł. Pewnie negatyw dokładnie tak wygląda. A zatem stało się, bład nieodwołalny. I co dalej?

Zwykle takie nieudane lądują w koszu. Nikt tego w ramki nie wrzuci, nie oprawi. Zdarzyło mi się kiedyś źle ocenić już raz naświetlony negatyw. Właśnie ta klisza wystawała, zapraszając do użycia. Któż mógł pamiętać, że do podwójnego. Wyjazd z rodzicami w góry był. Owce, doliny, połonina, góry. Jakoś się zdarzyło, że ówczesny chłopak wkręcił tę kliszę do aparatu. Poszedł na koncert Piwnicy pod Baranami. Raz się nawet fajnie złożyło, bo scena grupowa wypadła akurat w dolinie. I to zdjęcie opublikował, że efekt fajny. Choć oczywiście kompletnie przypadkowy.

Ale z reguły, takie zdjęcia lądują w koszu. A to tu, przetrwało. Bo jakby się wpatrzeć, błąd błędem, oczywisty, ale widać cała scenę. A to znaczy widać bohaterów, ich miny. Dziewczynka z lewej strony jest najbardziej poszkodowana. Ale już jej babcia, brat, mama, ojciec i ddziadek - widoczni, jak to i tak mogło na zdjęciu bez montażu być widać. Role oczywiście zgaduję. Wszystko znów jest zagadką.
Pewnie Europa, przed II wojną. Jakieś miejsce, które by można nazwać atrakcją turystyczną, wnosząc po ilości stołów w tle, na jakimś ogromnym tarasie. Stroje wyjściowe, eleganckie. Moda lat trzydziestych. Plus nie bez znaczenia, nasza data dolna: 1932 rok. Na odwrociu tylko znak firmowy producenta papieru: Agfa Lupex. Te papiery wyszły w 1932 roku, używane często także w czterdziestych. Tyle na pewno wiadomo.

Zastanawia mnie ten ślad czy zarys budowli w tle. Wygląda jak ogród zimowy, oranżeria. Może to jest owa atrakcja? Może jesteśmy gdzieś w Schonbrunnie? Innym przypałacowym parku. Pastwisko jednak z innego porządku. Musiał być lat w tle. Zdjęcia obydwa i razem turystyczne, pamiętkowe, z różnych miejsc. Może się ten ząbek do przewijania jednak po cichu urwał.
Znów zagadki. Ale w samym zdjęciu jest to coś, przez co patrzę dłużej. Są jakieś skojarzenia, bo mamy podwójne treści. Z tym zaproszeniem do stworzenia własnych skojarzeń i z tym obrazem już państwa zostawię w spokoju.


- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to co miga nam codziennie przez internet przed oczami.

Egzotyczna pamiątka

$
0
0

Autor nieznany, gdzieś w Południowo-Wschodniej Europie między 1900 a 1914 (?) / fot. z archiwum jk

Mam słabość do palm. "Robią" dla mnie zdjęcie. Od razu przykuwają wzrok i potem od razu muszę je mieć. [prosze, nie wykorzystujcie tego faktu przeciwko mmnie].
Także mi wystarczą palmy. Nieważne co właściwie się tam dzieje. Tutaj w sumie nic takiego. Pamiątka, może bardziej egoztyczna. Pan i pani pod palmą. To ich zdjęcie, oni są centralnym tutaj elementem, nawet jeśli nie do końca znajdują się w środku kompozycji. Jakby się tu fotograf zawahał, jakby nie wiedział - czy bardziej palma czy bardziej państwo.
Zawahał się, czy raczej automatycznie, lepiej powiedzieć - odruchowo, ustawił aparat w poziomie. Bo przecież w pionie miałoby to znacznie więcej sensu.
Dobra, nie jesteśmy od tego, żeby fotografa tutaj, sto lat później uczyć kadrowania, ale powiedzmy to głośno - mógł podejść kilka kroków bliżej. Taka ponadczasowa jak widać lekcja fotografii. Odruchowo robimy w poziomie, odruchowo stajemy daleko, odruchowo bohater w środku (no, prawie w środku).
A zatem amator wykonywał fotografię, zapewne kolega z wojska (zgaduję), drugiemu koledze na pamiątkę. Zgaduję, że to on jest bohaterem, a już niezupełnie ona. Chociaż może mi się zdaje? Może jednak ona trzyma go pod rękę? Czubki paluszków w rękawiczce? Może. Uśmiechnięci, radośni, no a jakżeby inaczej w tak ciepły i słoneczny dzień, i to jeszcze pod palmami.


Co wiemy z całą pewnościa, że koledzy żołnierze na prawo, wcale w tym kadrze pamiątkowym być nie powinni. Nikt im nie krzyknął - uwaga, zapozujcie! Robili swoje. A to też jest zagadka, co właściwie. Jeden trzyma w zębach papierosa, z wysiłkiem coś robi. Wygląda ta scena na zupełnie ponadczasowy gest polewania. Czy to łokieć kolegi, czy jego zacięcie i również łokieć, napięcie w ręce, czy po prostu znajomy widok. Z dzbanka do kufla, stawiam, bo nie widzę dokładnie.

Kim oni są? Na odwrociu oczywiście żadnej wskazówki, jedynie liniatura pocztówkowa. Gotowa do zapisania i wysłania pozdrowień. Ten pamiątkowy obraz najwyraźniej został z właścicielem. Skąd są? Pewnie można próbować definiować po mundurach. Mnie jednak mylą, a specjalistką od tego w ogóle nie jestem. Na moje oko, każdy z obecnych tu panów ma inny mundur - inne spodnie, inne czapki. A to mogłoby się zgadzać z Austro-Węgrami. Przynajmniej kołnierz i kieszenie, bufiaste nogawki się zgadzają. Przed pierwszą wojną. Moglibyśmy być już nad Adriatykiem, gdzieś na południu, gdzie ciepło. Zgaduję (posiłkując się obrazami mundurów z epoki), może ktoś precyzyjniej potrafi te mundury namierzyć.



Właściwie to bardziej frapuje mnie lewa strona kadru. Kosz nakryty kraciastą tkaniną. Czyżby zatem piknik? Państwo gotowi, panowie już polewają, teraz tylko znaleźć miłe miejsce w cieniu. Ale może ten kosz jednak odstawiony na bok, co się musiało wydawać fotografowi, że nie będzie go w kadrze... Amator?! Więc jeśli celowo porzucony, odstawiony, żeby go nie było, to może jednak tak zwane narzędzie pracy? A nie zaraz przyjemności. Bo najbardziej mnie zastanawia gdzie jest pani kapelusz. Warunki, rzekłabym, absolutnie konieczne do nakrycia głowy: czas - także mody i względów społecznych, pora roku i światło. No i co oni tam rozlewają, to też dobre pytanie. Przepustka i tak wygląda na całkiem udaną.

- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to co miga nam codziennie przez internet przed oczami.

Zamyślona.

$
0
0
Autor nieznany, Portret młodej, zamyślonej kobiety, pocz. XX wieku / z archiwum jk


Dziś mam przed sobą przepiękne zdjęcie. Oj to nie była produkcja rzemieślnicza, żadne amatorstwo. Tu jest wszystko: i piękno, i kunszt, i uczucie!

Ciekawe, co czytała i nad czym teraz myśli. Bo czytała, coś mi mówi, że to autentyczna chwila była. Nie weszła do zakładu fotograficznego, gdzie wśród póz możliwych, układów i rekwizytów – wybrała, że będzie siedziała z książką. Coś mi mówi, że to ktoś w domu zrobił. Nie z zaskoczenia, bo jest tutaj poza, bo jest moment wyraźny, gdy zdjęcie jest robione. Zastygła. Ale ta książka, to nie tylko rekwizyt. To było coś, co rzeczywiście było jej lekturą.

Przypomina trochę klasyczną figurę. Muza, może Polihymnia? Zamyślona, muza pieśni. Albo jednak Euterpe, od liryki, nowocześnie, już z początku XX wieku. Książka zamiast instrumentów. Jakbym ją już widziała, poznała w innych okolicznościach. Też siedziała zamyślona. Przywodzi też na myśl Sybillę Erytrejską, tę z sufitu Sykstyny. Znacznie drobniejsza, nie tak muskularna, ale podobnie gdzieś spokojna, poważna, może zrezygnowana?

Łagodna, miękko oświetlona, otulona tłem. Coś tu się zdarzyło po zrobieniu zdjęcia. Ktoś w ciemni popracował dłużej, tło rozmył na odbitce, może. Albo na negatywie. Ślady działań, jakby z emulsji ktoś farbę zrobił i pędzlem – gest malarza wykonał. Przypomina tym samym piktorialistów, chyba najbliżej do Gertrudy Kasebier. Że kobieta, liryczne ujęcie, być może. Najtrudniej przypisywać do skojarzeń jakieś twarde fakty. To wszystko tu płynie, owe przypomnienia są niewyraźne, w przybliżeniu, gdzieś pomiędzy. Nie ma wyraźnego desygnatu, ‘chodź usiądź, książkę tak, ręka tak, spójrz tam, zrobimy portret à la….’. A może, tylko nie znam pierwowzoru.

Biała bluzka z rękawami do łokcia, ciemna spódnica, włosy spięte opaską. Jesteśmy gdzieś na początku XX wieku. Oczywiście żadnego podpisu, opisu, odręcznych choćby cyferek. Tylko liniatura pocztówkowa, mówiąca, że wykorzystano połowę papieru na tę odbitkę. Ozdobnie obcięte brzegi.

- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 









Photobomb / Pojawienie się.

$
0
0

Autor nieznany, Zdjęcie rodziny "8+2", I ćw.XX wieku, Europa Środkowa / z archiwum jk.

Ojciec i matka i ósemka dzieci. I zaraz przypomina mi się genialna seria „8+2”. Chodzi o książki norweskiej pisarki Anne-Cathariny Vestly. Liczba się zgadza, przynajmniej w polskim przekładzie Mileny Skoczko dla wydawnictwa „Dwie siostry”. W oryginale to „Babcia i ośmioro dzieci”. Co by też może się zgadzało, gdy popatrzymy na to zdjęcie uważniej.
Jeszcze raz liczymy. Najpierw dorośli – ojciec górujący nad sceną, miejsce słuszne; oraz matka – równie należyte miejsce siedzące. I ośmioro dzieci: cztery dziewczynki i czworo chłopców, o ile to najmłodsze to męski potomek. Ale chyba tak, szorty, buty, z pewnością nie sukienka. Jest jeszcze jedna osoba na zdjęciu, wychyla się zza tła. Jest poruszona, nieostra, widać zaledwie fragment głowy i kawałek ramienia. Dla mnie to będzie babcia, bo taka mocna sugestia ze świetnymi książkami. Ale tak naprawdę, to raczej nie jest osoba z rodziny. Dlaczego miałabby się wychylać, a nie została zaproszona do zdjęcia? Gdyby faktycznie była babcią, jej miejsce byłoby w samym środku kompozycji, na krześle.

Kiedy to zdjęcie wykonano? Zgaduję, że w początku XX wieku. Pora letnia, wiosna, wczesna jesień. Ubrani są odświętnie. Może być, że niedziela i zaraz kościół, albo po prostu – przyjechał fotograf. Coś mi podszeptuje, że najprościej powiedzieć o komunii świętej i wtedy maj i sprawa załatwiona. Ale też żadne dziecko nie jest ubrane jak do komunii (może pierwszy z lewej chłopiec, ewentualnie), żadne nie jest tutaj w centrum uwagi. A w początku XIX wieku to jest już ogromnie ważna sprawa. A tu jednak zbiorowe zdjęcie, wszystkie dzieci na równych prawach. Czyli może po prostu fotograf przyjechał? I ku temu się skłaniam, szczególnie po chwili refleksji nad tym gdzie my właściwie jesteśmy. Na jakimś podwórku, jakiś róg domostwa. Ale ten róg, tam za oknem z lewej strony. No kto by tak zbudował? Popatrzmy uważnie na tło, na którym oni stoją. To nie jest ściana. To jest tło, tkanina napięta, parawan jakiś wysoki. Wyraźna nóżka z lewej strony, ba, wyraźna, jak już zaczniemy jej szukać. Ustawiono tło-parawan pod kątem do ściany z oknem, z tyłu pewnie ganek i wejście. I ta poruszona postać zza tła, tym bardziej wydaje się być tam niechcący.


Wychylanie, niechcący uwiecznienie się w zdjęciu. Wyjrzenie przez okno, drzwi, z zainteresowaniem cóż to za scena się dzieje, dokładnie w momencie zwalniania migawki. Tego ostatnio szukam w starych zdjęciach. Nieprawdopodobne historie się same stwarzają. Najprościej o to w zdjęciach zbiorowych. Kiedy wszyscy się ustawiają, a to zawsze zajmuje dłuższą chwilę. Bywają osoby, które się gapią zza okna, firanki, stoją tam długo. Bywają, jak owa babcia – niechcący, tylko wyjrzę na momencik. Nazywam to sobie roboczo i hasłowo „photobombing”. A to nie jest ani ładne ani dobre. ‘Photobombing’ to pewnego rodzaju strategia nawet, wejścia komuś w zdjęcie – celowe działanie. Kiedy powiedzmy ustawiasz się na wakacjach, na jakimś tle, a zza Ciebie wskakuje w momencie kliknięcia ktoś z głupią miną, ktoś z kciukiem do góry, ktoś, kto dorobi uszy, czy inny ewidentny żart. Wikipedia prosze bardzo: https://en.wikipedia.org/wiki/Photobombing 
'Photobomb' stało się sławne i częste w 2014 roku, kiedy Collins English Dictionary uznało to określenie słowem roku. Bo też w dobie robienia selfie, szczególnie z selfiesticków, kiedy fotografowana scena jest szersza, łatwiej to wykonać. I częściej. Jednak określenie ‘photobombing’ zakłada celowe działanie tegoż, co się w zdjęciu chce pojawić. Nazywany przez badaczy czasem też aktem sabotażu.
W XIX i w początku XX wieku to chyba jednak nie jest jeszcze takie celowe. Część tych osób ewidentnie powodowana jest ciekawością. Część może nawet nieświadomością bycia w tym kadrze.
Może to ‘pojawianie się’, ‘zjawienie się’? Jacek Dehnel zaproponował "apparitions". Jak zjawa. Wskazywał na upiorność, na pojawianie się, niby znikąd, z innego planu. Po angielsku krócej, prościej. Po polsku większy kłopot, bo ‘objawienie’ - to za dużo i kręci się gdzieś niebezpiecznie wokół religii, ‘zjawa’ - już zajęta przez duchy, ‘ukazanie’ – generalnie słabo leży. Może ktoś z państwa coś dorzuci do rozważań leksykalnych?

I też drobne ćwiczenie na dłuższy czas przebywania w domu. Otwórzcie albumy, poproszę. Popatrzcie tam po bokach, w oknach, najczęściej w zdjęciach zbiorowych - czy ktoś tam nie stoi? Nie pojawia się, nie wystaje, nie wygląda, nie udaje niewidzialnego? Chętnie obejrzę, co znajdziecie.  

- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 



Photobomb 2 / Pojawienie się.

$
0
0


Photobomb - spróbuję krócej. Pojawienie się w czyimś zdjęciu. Tak jak tutaj. Orkiestra ustawiona skrupulatnie, prosze zwrócić uwagę na upozowanie pierwszego rzędu. Króluje precyzja i symetria. Jak panowie i młodzieńcy trzymają instrumenty. Elegancja.
A wtem podnieśmy wzrok i popatrzmy w okna. Miska i dzbanek pozostawione ot tak, zdecydowanie mało elegancko. Fotograf zaaferowany ustawieniem dwudziestu sześciu osób - nie popatrzył w górę? 
Centralnie, na środku, nie-do-odzobaczenia - stoi sobie kobieta i patrzy prosto w obiektyw. Jakby to jej zdjęcie robiono. Żadne niechcący, żaden momencik. Stoi i patrzy. Photobomb w pełni intencjonalne. Fantastycznie zmienia odbiór zdjęcia. 
Niemałego zdjęcia, dodam, u podstawy ma 22 centymetry. Zastanawiam się jak potem było użytkowane. Mój egzemplarz idealny. Czy inni delikwenci uwiecznieni tutaj, trzymali to zdjęcie w całości, czy jakoś odcinali te okna? A może to istotna pani? Może żona kapelmistrza? No chyba jednak nie. ;)





Szukam innych 'pojawień'. Przypomnę z poprzednich postów tę próbę definiowania czy nazwania.

Wychylanie, niechcący uwiecznienie się w zdjęciu. Wyjrzenie przez okno, drzwi, z zainteresowaniem dokładnie w momencie zwalniania migawki. Tego ostatnio szukam w starych zdjęciach. Nieprawdopodobne historie się same stwarzają. Najprościej o to w zdjęciach zbiorowych. Kiedy wszyscy się ustawiają, a to zawsze zajmuje dłuższą chwilę. Bywają osoby, które się gapią zza okna, firanki, stoją tam długo. Bywają całkiem niechcący, 'tylko wyjrzę na momencik'. Nazywam to sobie roboczo i hasłowo „photobombing”. A to nie jest ani ładne ani dobre. ‘Photobombing’ to pewnego rodzaju strategia nawet, wejścia komuś w zdjęcie – celowe działanie. Kiedy powiedzmy ustawiasz się na wakacjach, na jakimś tle, a zza Ciebie wskakuje w momencie kliknięcia ktoś z głupią miną, ktoś z kciukiem do góry, ktoś, kto dorobi uszy, czy inny ewidentny żart. Wikipedia proszę bardzo: https://en.wikipedia.org/wiki/Photobombing 

'Photobomb' stało się sławne i częste w 2014 roku, kiedy Collins English Dictionary uznało to określenie słowem roku. Bo też w dobie robienia selfie, szczególnie z selfiesticków, kiedy fotografowana scena jest szersza, łatwiej to wykonać. I częściej. Jednak określenie ‘photobombing’ zakłada celowe działanie tegoż, co się w zdjęciu chce pojawić. Nazywany przez badaczy czasem też aktem sabotażu.W XIX i w początku XX wieku to chyba jednak nie jest jeszcze takie celowe. Część tych osób ewidentnie powodowana jest ciekawością. Część może nawet nieświadomością bycia w tym kadrze.

Może to ‘pojawianie się’, ‘zjawienie się’? Jacek Dehnel zaproponował "apparitions". Jak zjawa. Wskazywał na upiorność, na pojawianie się, niby znikąd, z innego planu. Po angielsku krócej, prościej. Po polsku większy kłopot, bo ‘objawienie’ - to za dużo i kręci się gdzieś niebezpiecznie wokół religii, ‘zjawa’ - już zajęta przez duchy, ‘ukazanie’ – generalnie słabo leży. Może ktoś z państwa coś dorzuci do rozważań leksykalnych?

I też drobne ćwiczenie na dłuższy czas przebywania w domu. Otwórzcie albumy, poproszę. Popatrzcie tam po bokach, w oknach, najczęściej w zdjęciach zbiorowych - czy ktoś tam nie stoi? Nie pojawia się, nie wystaje, nie wygląda, nie udaje niewidzialnego? Chętnie obejrzę, co znajdziecie.  
Tu przypomnę dywagacje leksykalne i próby definicji. I polecam przepatrzenie własnych albumów. Na pewno ktoś tam wygląda zza drzwi, okna, załomu ściany.

- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 



Photobomb 3 / Pojawianie się

$
0
0

Photobomb czy taka specjalna kompozycja? 
Czy pani zza okna była planowana w tym zdjęciu? Z jednej strony wygląda tak, jakby była tam niechcący, jak na bardzo wielu innych zbiorowych zdjęciach. Po prostu spogląda przez okno, akurat wtedy gdy zdjęcie robiono.
Z drugiej jednak strony - jest tutaj na nią miejsce, jakby zostawiono specjalnie. Pani z lewej strony "zostawia" miejsce tej w oknie. Pan w prawej próbuje w tym zdjęciu się znaleźć, chyba bardziej nawet niż delikwentka za oknem. Mają teraz wszyscy razem portret zbiorowy, z tą w oknie. Z pytaniem czy to celowe, czy niechcący zostaniemy. 

Przypomina mi to - może przez nazwę dosć aktualną dziś: zdjęcia astronautów z misji Apollo 11 podczas powitań na okręcie USS Hornet podczas kwarantanny. Oni w okienku specjalnie zmodyfikowanej przyczepy, a obok - prezydent Nixon, żony, albo jak tutaj - tort i orkiestra. Tylko, że oni oczywiście są najważniejsi w tych zdjęciach. Czy to samo się dzieje w tym obrazku na samej górze? 



Załoga Apollo 11 po wylądowaniu, „uczestniczy” w oficjalnym powitaniu przez prezydenta Nixona z Przenośnego obiektu do kwarantanny, Apollo 11, 24.07.1969 / fot. archiwum NASA 



- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 

W góry i na morze!

$
0
0
Aleksandra Karkowska i Barbara Caillot, "Na Giewont się patrzy", Warszawa 2016, 
"Marsz, marsz Batory", Warszawa 2019, wyd. Oficyna Wydawnicza Oryginały.


Jedna książka to wspomnienia z Podhala, jak to było. Druga o podróżowaniu "Batorym" do Ameryki. Wydawąłoby się, że trudno o większą różnorodność w tematach. A jednak, mają ze sobą więcej wspólnego niż różnic: te same autorki, projektantki, to samo podejście w opowiadaniu historii. Ten sam format i ta sama idea. Kilka lat różnicy. Warto jeszcze wspomnieć "Banany z cukru pudru" (Warszawa 2015) debiut tych samych autorek (o tej ksiażce w Miejscu fotografii). Poza opowieściami, poza wspaniałymi zdjęciami, widzę znakomitą ewolucję i już wyglądam kolejnej ich książki. 

Zacznijmy od ostatniej. "Marsz, marsz Batory". O transatlantyku M/S Batory jeszcze z okładki dowiadujemy się: "33 lata pływał pod polską banderą, odbył 222 regularne rejsy oceaniczne, przewożąc podczas nich ponad 270 tysięcy pasażerów." Ale to nie jest książka suchych faktów. Dalej klucz: "Dla wielu z tych osób to była podróż w jedną stronę - podróż na emigrację, podróż życia...".

Caillot i Karkowska odnalazły i porozmawiały z 50 pasażerami i 7 osobami z załogi. Fragmenty ich wypowiedzi znajdują się w książce. Podzielono ją na trzy części. Pierwsza odpowiada przygotowaniom i pożegnaniom, druga mówi o samym statku i rejsie, wreszcie trzecia dotyczy oczekiwań i rzeczywistości "tam" - na emigracji w Kanadzie i Stanach. A my czujemy, że jesteśmy na pokładzie: pożegnani solidnie i uroczyście, płyniemy i trwamy te 11 dni na morzu.


Każda kolejna osoba dopowiada coś interesującego, coś, czego nie znajdziemy w historycznych faktach. Doświadczenie, samopoczucie, i w końcu czujemy jak rzuca tym statkiem na falach. Ze wszystkich tych rozdziałów, najmniej interesujący jest dla mnie ten emigracyjny. Opowiedziany został gdzie indziej, dogłebniej, lepiej, i wyłacznie. Tutaj jednak istotny, bo mówi o pasażerach jednego statku. Te wspomnienia się pochłania, na raz, z coraz większymi oczami.



A skoro już o oczach. Zdjęcia!!! "Fotografie oraz elementy graficzne wykorzystane w książce pochodzą z prywatych archiwów naszych rozmówców: pasażerów, członków załogi oraz pasjonatów M/S Batorego". Są zatem pamiątkowe zbiorówki ze statkiem w tle. Moje absolutnie ulubione (poniżej) zdjęcie pożegnania. Mało co tu widać, tak na dobrą sprawę, ale robi się tak bardzo czule, tak coś ściska w trzewiach. Rok 1963, pożegnanie, jakich wiele.


Te pamiątkowe zdjęcia, czasem zupełnie niewstrzelone, poruszone, nieostre, czasem zbyt sztywne i sztampowe. Amatorskie ujęcia i każde ma inną historię. Uczucia - czy smutek (rozpacz!) pożegnania, czy  wzrok zapatrzony w horyzont na zwykłym portrecie, w dodatku z fleszem, te uczucia wręcz wylewają się ze stron książki. Zebrane razem tworzą jedną historię, jednego rejsu tam. Zaglądamy do baru na rufie, do jadalni, oczywiście mnóstwo czasu spędzamy na pokładzie. Absolutnie zjawiskowe jest zdjęcie z basenu na Batorym (basenu, krytego, ze zdumieniem oglądam to zdjęcie i tę opowieść). Są i tańce i rytuały. I widoki. Podróż pełnowymiarowa. A w końcu ląd.



Zdjęć jest ponad sto. Są widoki zza burty doświadczonego i bardzo sprawnego amatora, są reporterskie zdjęcia z tańców, głównie pamiątkowe. W części emigracyjnej - niemal same grupy ludzi na zdjeciach. Jakbyśmy właśnie dostali list od rodziny zza oceanu, pokazujące jak to im się wiedzie. Z ciekawostek, jest tam fotografia rodzinna Ryszarda Horowitza. Jeden drobny minus, bo już niestety nie wiadomo, która to jego wypowiedź. Nie można przyporządkować tych wspomnień do konkretnego nazwiska. Tym bardziej jesteśmy na jednym uniwersalnym rejsie. Pamięć zbiorowa.  


"Na Giewont się patrzy" to druga wspólna książka autorek Caillot i Karkowskiej. ("Batory" jest trzeci). Idea ta sama: zebrane wypowiedzi, historie opowiedziane, przeplecione zdjęciami. Jesteśmy na Podhalu, słuchamy opowieści prawdziwych górali. Mówią o wszystkim - jak wyglądała praca na polu i przy wypasie, jak obchodzono święta, jak chodziło się do szkoły, jak dorastało, wreszcie - jak przebiegała wojna. Napisałam słuchamy, choć oczywiście czytamy, ale czytamy oryginalne zapisy rozmów, na przykład:
"Po sąsiadach chodzilimy na posiady, chłopcy się schodzili, panny się bawiły, do rana muzykowali. Wesoło było. (...). Ciotko, ujku, krzesny - tak się mówiło, jak ktoś był z innej chałupy. Ujku, stryjku to po rodzinie, a krzesny to jak szanowny panie, bo krzesny to był ktoś!"
"Trzy rocki mioł, małe grabki mu się zrobiło, grabił w drugą stronę, ale mioł zajęcie." Słychać te opowieści, prawda?



Znajdziemy tu 62 zdjęcia (w tym pamiątki) i 25 współczesnych portretów. Zdjęcia stare, nawet jeden ferrotyp (!), w większości rodzinne pamiątki, ale czasem zdarzy się zdjęcie z archiwów Tatrzańskiego Parku Narodowego (pocztówki). Coś jest tu szalenie podniosłego, godnego, wręcz szlachetnego - jak oni pozują, stoją wyprostowani. Wobec tych dawnych zdjęć, te współczesne to niestety dla mnie minus całej książki. Wiem, wiem, to są rozmówcy, to jest autentyk. To taka rodzinna pamiątka. Ale brakuje im tego skupienia, tej godności, tego momentu dłuższego, że to sesja fotograficzna. Zdjęcie nawet i pozowane, ale jakby znajomy ktoś robił, dla rodziny będzie. A może już widziałam serię portretów Bartłomieja Jureckiego "Twardy jak skała" o góralach i "Silna jak halny" o góralkach. O tym spojrzeniu mówię. 

Znów pamięć zbiorowa, jakby jeden rodzinny album. Przeżywamy to wszystko co bohaterowie, z pierwszej ręki historie. A tu fragment idealny na "te czasy": "Nikt gorączki nie mierzył. Mama ręką sprawdziła, czy czoło gorące, wtedy szmatkę zamoczyła w zimnej wodzie i głowę owinęła. Jak dusiło, to mama grule gotowane omaszczone skwarkami przykładała na klatkę. Na kaszel inhalacje z rosołu czy siana robiła, a jak już charczało, to bańki stawiała." 

- - - 
Trudno te publikacje gdziekolwiek właściwie zakwalifikować. Ani to książka fotograficzna, ani po prostu 'historia mówiona', ni to biografia - bo jednak zbiorowa. Tym lepiej! Bo znajdziemy tu życie, wspomnienia, niezawsze ułożone i uczesane, niewygładzone. Zdjęcia zebrane i ułożone, że można tylko właściwie je obejrzeć i tę historię z grubsza samą odczytać. 
Wspomniałam, że ewolucja. "Banany z cukru pudru"czyli pierwsza książka autorek była znakomitym pomysłem, zrobiona na ogromnej energii i może zbyt szybko. Gdy sięgamy po drugą "Na Giewont się patrzy" widać już czas i zmianę. Dopracowanie. Ale to "Marsz, marsz Batory" to dzieło absolutne. Wnioski wyciągięte (już bez zdjęć bohaterów), tytaniczna robota - więcej rozmówców, więcej zdjęć (znacznie lepiej opracowane do druku) i elementów graficznych. Wszystko to poukładane i nie traci żywiołu. Jeszcze tylko gdzieś z tyłu zaznaczyć, kto które zdania mówił i nie będę się już czepiać, nic a nic. Czekam na kolejną historię. Może teraz Gdynia, jej powstanie, pamiątki, letnicy?

Zachęcam do tej podróży. I w góry i na morze, a tak naprawdę w przeszłość, żywą i wspaniałą!
Idźcie czytać i oglądać: https://oficynawydawniczaoryginaly.wordpress.com/gdzie-kupic/

Photobomb 4 / Pojawianie się

$
0
0
Autor nieznany, Portret zbiorowy na ulicy, Europa Środkowa, około 1900-1914 / z archiwum jk

Znów nie wiadomo gdzie ani kiedy, ani kto. Idealne pole do zgadywania. Portret zbiorowy, 10 osób. Sami dorośli. 7 kobiet i 3 mężczyzn. W drodze do lub z pracy. Nie są to odświętne ubrania. Nie jest to wielka okazja. Czym się zajmują? Dlaczego są razem na fotografii?

Zgaduję, że to znów Europa Środkowa. Jakieś większe miasto, a jesteśmy na jego obrzeżach. To podwórko otwierające się z prawej strony, mówi, że to nie może być ścisłe centrum. Chodniki, rynny, na bogato. Niemcy, Czechy, Węgry? Początek XX wieku. Ale jeszcze chyba przed wielką wojną.

Sami dorośli. To jest niesamowite. Mieszkańcy tego budynku? Chyba nie, bo gdzie wtedy dzieci i starsi ludzie? Rodzina? Być może, jeśli znów odjąc starszyznę i młodzież. Jakież byłoby to nietypowe. Wszyscy tu wyglądają na ludzi w sile wieku, siłę roboczą. Pracownicy - jednej firmy, jednej posiadłości? Jeden drobiazg, szczegół, dodatkowo zastanawia. Wszystkie obecne tu kobiety, trzymają płaszcze w ręce. Zrobiło się nagle cieplej? Czy wróciły skądś? Brak bagażu (nie wliczam koszyka), więc chyba bez żadnych podróży, powrotów. Czyli może zrobiło się cieplej? Trudno ocenić. Może sie wybierają na wycieczkę? Tylko te robocze ciuchy wtedy chyba zostałyby w domu? Po co fartuch na imprezie? 

Ale oczywiście najciekawszym dla mnie elementem jest postać w oknie. Też ubrana roboczo, dorosła kobieta. Idealnie pasowałaby do tej grupy przed domem. Jedenasta postać w tym ujęciu. Tylko czemu w oknie a nie na chodniku? Wygląda z zaciekawieniem. Nie mogła być zaplanowana w tym kadrze. Fotograf bardziej musiał zwracać uwagę na nogi postaci stojących, żeby niczego nie uciąć i zostawić trochę miejsca do brzegu kadru. A fryzury pani z okna już nie ma, nie starczyło kadru. 

Niezaplanowana i dodatkowa. Z zaciekawieniem wyglądająca, co to za rumor na ulicy. Okna otwarte, więc naturalnie. Zatrzymała się na dłużej. Pojawiła się w zdjęciu innych ludzi. Coś mi podpowiada, że gdy już otrzymali odbitkę, dokładnie z imienia i nazwiska znali panią z okna. Zgaduję, oczywiście.


- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 

Podwójna pamiątka.

$
0
0
Para na ulicy, Europa Środkowo-Wschodnia, 1918-1939 / z archiwum jk


Jesteśmy na ulicy jednego z europejskich miast. Między wojnami. Patrzymy na przemiłą parę elegancko (na miarę ich możliwości) ubranych ludzi. Stoją na ulicy, nawet nie na chodniku. Pozują. Mężczyzna o drobny krok naprzód od kobiety. Brat i siostra? Mąż i żona?
Patrzymy na tak zwaną 'ulicówkę' - zdjęcie wykonane przez fotografa ulicznego, w tym dawnym rozumieniu. Fotografa, który podczas dni świątecznych przemierza główne ulice miasta z aparatem, robi zdjęcia ludziom najczęściej idącym, potem wręcza wizytówkę - by klient odebrał nazajutrz z zakładu swoją fotografię. Nazywano ich lajkarzami, bo uzbrojeni byli najczęściej w małoobrazkowe aparaty Leica.
Sprawa szczególnie modna w latach dwudziestych XX wieku. W latach 30. była już bardzo nużąca przechodniów. Mnóstwo fotografujących, wręcz nagabujących i przeszkadzających w spokojnym niedzielnym spacerze.
Jest coś niepewnego w wyrazie twarzy mężczyzny. Dlatego stawiam, że to krewny świetnie ubranej pani. Przyjechał może w odwiedziny, zobaczyć miasto? Zza ramienia bohatera wygląda, niestety już w nieostrości, mężczyzna ubrany zdecydowanie lepiej. Czarny płaszcz, cylinder. Patrzy na scenę. Znów mój - pojawiający się, photobombing!
Co najciekawsze dla mnie, to oczywiście sam układ fotografii. Sam papier. Na nim naświetlono to samo zdjęcie podwójnie. Tymbardziej myślę sobie, że to krewni na zdjęciu - poprosili o dwa egzemplarze, które docelowo miały się znaleźć w dwóch domach.
Fotograf, zakład fotograficzny, laboratorium nie miewało w standardzie oddawania w ten sposób zdjęć. Tez ciekawe, że przez ostatnie powiedzmy 90 lat nikt tego papieru nie tknął nożyczkami. Nie rozdzielono tych zdjęć. Nie włożono go do albumu ani do ramki. Schowano pewnie ... no właśnie gdzie? Coś mi się wydaje, że dotarło do mnie bardziej z archiwów fotografa, niż tej rodziny. [Poprzez antykwariat, itd...] Fotograf oddając klientowi prace, przeciąłby te zdjęcia.

Popatrzmy na koniec jeszcze na odwrócone zdjęcie. Tak dla upewnienia się, że patrzymy na dwie kopie na jednym papierze. Ach! Jeszcze mamy tu niebieską plamę. Może jakiś tusz się rozlał, jakaś kropla chemikaliów? Nie jest to przyczyna nieoddania fotografii. Tymbardziej, gdyby zdjęcie trafiło do użytkownika, odcięto by zapewne 'dobre' zdjęcie. Plama też wydaje się nowsza, dużo młodsza niż sam papier-zdjęcia. Może jakiś tusz się rozlał w szufladzie?

A co to za miasto? Bardzo trudno identyfikować. Może być Wrocław, może Kraków, równie dobrze Lyon, Wiedeń, Londyn... Okazały gmach za plecami pozujących to po prostu neoklasyczny pałac miejski, jakich mnóstwo do dziś w Europie. Ale może ktoś jednak rozpozna?

- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 

Amant z autem

$
0
0

To było po wojnie, kilka lat po wszystkich zawieruchach. Nowe auto, do roboty. Niewiele ich wtedy jeździło. Niewiele trzeba było się wyznawać w przepisach ruchu. Ale trzeba było czuwać, być na zawołanie. Podwieść państwa, gdy tylko potrzebowali. I czekać. To czekanie najgorsze. Szyby wytarte, maska wypucowana, ale ile można trzeć maskę szmatką. Żadna grubsza robota niemożliwa, bo to wszystko można robić na poczekaniu, w stroju roboczym, czyli eleganckim. No przynajmniej biała koszula. A weź człowieku zajmij się olejem, czy maskę otwórz, jeszcze ta biel się rozdziewiczy.
Więc najwięcej to czekania. Na postoju czasem z innymi się porozmawia. Papierosa zapali. Gazetę przeczyta. I się stoi. Czemu by sobie zdjęcia wtedy nie zrobić, skoro akurat lajkarz idzie?

Tak to widzę, choć mogę przestrzelić wszystko. Może to jest właściciel auta? A może po prostu młody człowiek, przechodzień na spacerze. Kolega z aparatem, i wpadli na pomysł zrobienia zdjęcia, widząc świetne auto na ulicy? Niech pierwszy rzuci kamień, kto nigdy nie pomyślał (albo nie wykonał) zdjęcia sobie/znajomemu z jakimś cudem techniki zaparkowanym gdzieś akurat na waszej trasie. Ale im dłużej patrze na niego, tym widzę jakąś pewność ale i znudzenie. Twardość jakąś. On się pewnie opiera o karoserię, jakby wiedział w którym miejscu najlepiej. Więc chyba kierowca, być może sam właściciel. Nie ma w nim jednak też żadnej dumnej pozy, którą przyjmuje się, by zaznaczać swój status. On po prostu stanął pewnie, oparty, czekający.

A w ogóle to jest w nim coś z młodego Witkacego. To w ogóle nie może być on, a jednak coś tam w tym czarnym pod czołem, gdzie kryją się oczy. No cóż, w pełnym słońcu wykonano zdjęcie, sam fotograf ewidentnie nie umiał w portret psychologiczny. Więc jest coś złowrogiego, jakieś napięcie. Albo po prostu mam powidok od tego portretu:

A możę ten Witkacy, poza jakimś dalekim podobieństwem (bardzo dalekim, brak oczu, bardziej pucułowata twarz, ubiór zbyt zwykły, by mógł to być ten ekstrawagancki artysta), czuję jakieś powiązanie z budynkami w tle. Europa Środkowo-Wschodnia, ale może to po prostu gdzieś w Krakowie? Oczywiście mogłoby być znów niemal wszędzie w okolicy, bo i Wiedeń, i Paryż, i wszystko po drodze.
Powiększam obraz, już się bardziej nie da. Rejstracja auta za bohaterem ledwo czytelna, ale jednak WN - a zatem Polska w międzywojniu, a zatem województwo wileńskie. Jest i liczba 14458 czyli w odpowiednim dla województwa zakresie. Tablica jest dwurzędowa, a te obowiązywały w latach 1922-1928. Potem tylna została szersza, ale jednorzędowa. Margines błędu zostawiamy na ewentualne nie-natychmiastowe zmiany rejestracji. [Jeśli trafiłam na poprawne dane, to papier z nadrukiem z tyłu "Azura" istniał od 1930 roku] Ale to i tak mnóstwo nowych informacji!
Teraz tylko pytanie, czy to jest rzeczywiście w samym Wilnie, czy się ktoś wybrał na wycieczkę gdzieś w Polskę?

A ostatnia sprawa, bo żadnego opisu tu nie ma (jedynie nazwa papieru), żadnego śladu użytkowania. Jeden tylko drobiazg - rozmiar. Tracimy zwykle z uwagi ten szczegół, patrząc na zdjęcia w internecie. Z resztą w dobie cyfrowej fotografii, rozmiar to rzecz dość abstrakcyjna, przecież jakiś ułamek tylko się drukuje (nie znam faktycznej statystyki, to tylko podejrzenie). Więc kategoria rozmiaru - czy duże, czy małe, przestała wiele znaczyć. Zeskanowałam porządnie, widać szczegóły. Prawda? A w realu:


Maleństwo 7 na niecałe 5 centymetrów. Wyświetla się na ekranie komputera delikatnie mniejsze niż w rzeczywistości. To teraz ta historia o statusie chyba nie ma jednak sensu. Skłaniam się do pierwszej wersji, akurat przechodził lajkarz, pewnie jesteśmy w niedzielę obok głównej ulicy. Kierowca czeka na państwa, aż wrócą i pojadą pewnie gdzieś do rezydencji pod miastem. Tymczasem zdjęcie - niespecjalnie też udane czy profesjonalne. Winieta wyraźna, środek dnia, ogromne przepalenia. Pamiątkowe. Nieduże. Ktoś mógł pewnie w portfel włożyć. Ten egzemplarz zbyt dobrze zachowany, żeby był jakoś używany ekstensywnie. Leżał pewnie wśród papierów, innych zdjęć. Niepodpisany, że to ktoś krewny, gdzieś.

Taka poboczna refleksja. Często słyszę, z takim sentymentem w głosie i przekleństwem wypowiadane słowa, że 'dziś (o tempora, o mores!), to już ludzie nie podpisują zdjęć!' Prawda, być może zbyt ogólna. Ale albo ja mam wyjątkowy niefart i trafiam na nieopisane, albo mogę z tego wyprowadzać solidną kontrę - otóż ludzie chyba nie podpisywali jakoś zdjęć nagminnie. Ani dziś, ani wtedy. Ufali swojej pamięci. Czasem, bardzo nieczęsto jest rzucone miejsce, albo chociaż sam rok. Jeśli w ogóle. Ale już bez spisu ludności.
 
- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 
Viewing all 89 articles
Browse latest View live