Quantcast
Channel: miejsce fotografii
Viewing all 89 articles
Browse latest View live

Pamiątka z gór

$
0
0

Pięknie, ciepło, cudne widoki! Idealnie by pójść w góry.
To musiał być czerwiec albo lipiec. Dużo słońca, który stopił śnieg, zazielenił trawę. To musiało być w międzywojniu, bo panie ubrane idealnie. Stroje turystyczne, nienazbyt ciasne. Obowiązkowe nakrycia głowy. Wygodne buty, delikatne obcasiki.
Nie mogę się oprzeć uwadze, że one jednak bardziej pasują przed jakąś kawiarnię czy teatr, a nie w tej scenerii. Fotomontaż odpada. Nie poszły też do fotografa, który miał takie fantazyjne tło. One były na wycieczce i mają pamiątkowe zdjęcie. No a teraz, gdzie one były?
Zakopane. Z Kuźnic wychodzimy szlakiem niebieskim do Doliny Gąsienicowej. Przez Boczań to jakieś 1,5 godziny. Można iść żółtym przez Dolinę Jaworzynki. Mniej więcej tyle samo czasu, tylko podejście ostrzejsze. Wreszcie z Murowańca szlakiem niebieskim w kierunku Zawratu nad Czarny Staw Gąsienicowy. Po mnniej więcej pół godziny - oto jesteśmy. Wielki głaz nad taflą wody. Wspaniałe skały w tle. To charakterystyczna grań Kościelca.
I myślę, że to kompletnie niemożliwa trasa dla tych elegantek! Absolutnie! Dolina Jaworzynki odpada w przedbiegach. W sumie, do Murowańca można jeszcze iść po płaskim, przez las, długo, ale płasko przez Dolinę Suchej Wody. 2 godziny z okładem. No to już prędzej w tych butkach. Jakoś nie widzę ich na Przełeczy między Kopami. Serio, lepiej pasują na Krupówki.
Jednak to chyba podstawy górskiego wychowania, że sobie nie wyobrażam, że można choćby w tenisówkach pójść na szlak. A przecież można i w kubotach, jak się nie raz widzi. I szydzi, że nieprzygotowanie, że niedoczytanie, że w ogóle kalają kulturę górską turyści w cudzysłowie.
Tu przepiękny ASZ Dziennik w temacie: https://aszdziennik.pl/120799,dramat-gorskich-januszy-w-klapkach-tatry-maja-nowego-krola-cebulactwa
Albo tu zestawy zdjęć niebywałych, profil "Tatry - nie dla idiotów" https://www.facebook.com/tatryniedlaidiotow/
Wracając do elegantek, nie mogły iść w górskich butach, bo takie to tylko na wspinaczkę. A nie na szlak prosty i widokowy. No i jeszcze jedno rozwiązanie zostaje. Z Kuźnic damy udały się kolejką linową na Kasprowy Wierch. Pierwszy wagonik pojechał w marcu 1936 roku. Nieprawdopodobnie trudna budowa trwała niecały rok. Inwestycja ogromna, która zwróciła się ponoć w trzy lata. No, do wojny. Musiała zatem być popularna, być punktem obowiązkowym każdego odwiedzającego Zakopane. To by wyjaśniało buty owych dam, ich turystyczne, acz eleganckie stroje.
Z Kasprowego Wierchu zeszły, jak po schodach, szlak do stawu jest banalnie prosty. Co potem? Pewnie, przypuszczam, z powrotem na schody i kolejką na dół. I tak myślę, szacunek dla pań. Choć pewnie prawdziwi turyści tatrzańscy w latach 30tych XX wieku musieli na takie panie patrzeć, jak my na balerinki i kuboty na szlaku. Z drugiej strony, właśnie szacun, że nie mając wszystkich dzisiejszych tworzyw, naszej mody turystycznej, szły w kiecach i eleganckich butach. Tatry dla każdego!

A co do samego zdjęcia, identyfikacja miejsca i stroje daje nam wszystkie potrzebne informacje. Zdjęcie wykonano latem 1936-1939 nad Czarnym Stawem Gąsienicowym. Kto zdjęcie wykonał i kto na nim jest, to zagadka, której nie da się rozwikłać.

- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 



Rekwizyt: krzesło

$
0
0

Jan Idzikowski, Portret sióstr, Warszawa 1901-1905 / z archiwum jk

Niebawem dzień dziecka. Zaglądam w archiwa, czy może coś interesującego w temacie znajdę. No i mam, coś frapującego. Znajduję zabawne, ciekawe, dziwne - krzesło. A obok kolejne, a potem jeszcze jedno. I to już nie jest w sumie o dzieciach. Zawężam wybór, bo moglibyśmy oglądać te krzesła jeszcze długo. Cała historia z dzieckiem na krześle trzymanym przez dorosłą niewidoczną osobę - "hidden mother" - też dziś odpuszczam. Wybieram tylko z folderu zdjęć gabinetowych powstałych w Polsce. Dziś Łódź i Warszawa. A potem idę do mapy i robi się jeszcze ciekawiej. 

Zacznijmy od rodzeństwa. Dwie siostry. Trzymają się za ręce. Skoncentrowane i poważnie patrzące w obiektyw. Niesamowicie duża głowa starszej damy. A jeszcze bardziej niezwykły jest jej strój! Trzewiki, potem skarpetki kraciaste? Wygląda trochę jak mundurek, z białym koronkowym kołnierzem. Historycy ubioru właśnie mnie przeklinają, bo te elementy z pewnością mają swoją historię i właściwe nazwy. Ale ja miałam pisać o krześle. 

Studio fotograficzne w XIX i w pierwszej ćwierci XX wieku zawsze było wyposażone w ciekawe rekwizyty. Oczywiście te największe miały swoje różne garnitury mebli, rozmaite tła, u Rzewuskiego w Krakowie była podobno nawet fontanna. Ale choćby to było najskromniejsze i najmniejsze możliwe studio - to krzesło być musiało. Im większa przestrzeń, im bogatsze studio, tym się tu zaczynają ciekawe historie. U Jana Idzikowskiego w Warszawie tło malowane. Kolumna w tle, znaczy będzie doniośle, oficjalnie, nawiązując do malarstwa oczywiście. Konieczna kotara, bo bez niej nie uchodzi sama kolumna. Wszystko to wymalowane, jeśli uważnie spojrzymy w miejsce gdzie się ta kotara powinna zetknąć z podłogą. Wrażenie trójwymiarowości, dalekiego planu zostało osiągnięte. Ale ja miałam o krześle!

Krzesło nawiązujące budową do krzesła konsularnego bez oparcia, służy w tym zdjęciu trochę za drabinkę, podest, stołek, wywyższenie po prostu. Żeby młodsza młodzież była wyżej. Służyła, między innymi, wygodnemu utrzymaniu dziecka w pozycji siedzącej. Zadanie spełnia. Siostra trzyma, bardziej ukazując relację, niż faktycznie zapobiegając upadkowi czy przewróceniu. 
Kiedy to zdjęcie powstało? Bo już wiemy, że w Warszawie. Można próbować zawężać analizując ubiór, ale ja właśnie idę na ulicę Erywańską po odpowiedzi. Pod numerem 14tym na Erywańskiej mieścił się w końcu XIX wieku zakład "Conrad". Tenże zakład w 1901 wykupił Jan Idzikowski i zmienił nazwę [Leksykon fotografów warszawskich]. W tym miejscu zakład Idzikowskiego istniał do 1905 roku. A zatem fotografia sióstr powstała między 1901 a 1905. Tu trzeba wspomnieć, że rewers pusty. A to jednak dziwne. Na rewersie, co widać poniżej, umieszczano informacje adresowe i wszystkie zdobyte tytuły i medale. Może Idzikowski ledwo otworzył zakład, że jeszcze z tyłu pustka? 
Ulicy Erywańskiej już dawno na mapie Warszawy nie ma. To dawna ulica Kredytowa. Szukam widoku od ulicy na stronach Fotopolska.eu i znajduję tutaj. Podobno to trzeci budynek, najniższy i dziś już nieistniejący. Ale chyba wróćmy do krzeseł...


Antoni Piotrowski, Portret dziecka, Łódź 1909-1914 / z archiwum jk

Każdy współczesny rodzic wie, na co patrzy. Oczywiście, że to stolik do karmienia. Wiadomo! Pulpit zintegrowany z krzesłem, wyższe brzegi, żeby jedzenie nie spadło. Dziecko w miarę siedzi w jednym miejscu, co jest samo z siebie nieocenionym udogodnieniem przy posiłkach. Dzisiejsze wersje zakładają regulację wysokości, kątu odchylenia oparcia, itd, itp. Tu się oczywiście zastanawiam, czy to możliwe, żeby takie krzesełka dla dzieci były na początku XX wieku. Z jednej strony - jak widać na zdjęciu - były. A może było jedno, kilka, robota tak zwana własna? Może to udogodnienie do studio fotograficznego? Skąd ta podejrzliwość? Gdy patrzę na współczesne zdjęcia z atelier, to jednak nie widzę owych plastikowych współczesnych krzesełek do karmienia. W studio się przesadza dziecko, najczęściej chyba na poduszki, leżankę. Ale mogło być przecież inaczej. Takie tylko domysły.

Na fotografii widzimy młodzieńca, Ma około roczku. Nawet siedzący na krześle z pulpitem, co już umiejscawia, dziecko - jak to w jego wieku - ruchliwe. Te ułamki sekund, gdy zdjęcie powstawało, wystarczyły by poruszył główką. Gdy patrzę na stare zdjęcia dzieci, pamiętając o trudnościach technicznych, tym bardziej szanuję zawód fotografa. Poza zdolnościami, trzeba było jeszcze wykazać talenty psychologiczne, towarzyskie, wszelkie - które umożliwią na moment zatrzymanie dziecka w bezruchu do zdjęcia. [Tak, tak, stad niezawodna technika trzymania dziecka przez dorosła osobę]


Zdjęcie powstało w Łodzi, w zakładzie fotograficznym "A. Piotrowskiego" przy Nowym Rynku 6. Dziś w tym miejscu jest Plac Wolności, a według moich dociekań, po budynku numer 6 nie ma śladu. A. Piotrowski - to Antoni Piotrowski. Według wikipedii to urzędnik magistracki. Od 1893 roku prowadził zakład fotograficzny. Tę informację odczytujemy z rewersu. Datę możemy zawęzić, gdy spojrzymy na medale. Jest Paryż z 1904, Wiedeń z 1907, Częstochowa z 1909. Co interesujące, medal złoty z Wiednia nie był tak bardzo ceniony przez Piotrowskiego, jak srebrny z Rostowa nad Donem. Ten właśnie medal znajduje się na awersie kartonika. Zdjęcie musiało powstać zatem po 1909 roku.  Między 1907 a 1909 Piotrowski używał innego wzoru rewersu, co widać w zbiorach Muzeum Miasta Łodzi - w wikipedii. Poprzedni rewers używany był niecałe dwa lata. Jak długo używał tego? Nie znajduję tej informacji, możemy zatem założyć, że do 1914. Zakład funkcjonował do 1930 lub 1934 roku. Ale wtedy, po wojnie, z pewnością nie używał już kart gabinetowych.  "Firma „A. Piotrowski” w 1909 r. zatrudniała 8 pracowników, uzyskując roczny obrót 14 000 rubli. W spisie inwentarza sporządzonym w 1905 r. jako właścicielka firmy była wykazana Maria Piotrowska. Pomimo poszukiwań nie udało się odszukać spisu wyposażenia pracowni, jaki powinien być sporządzony na życzenie władz skarbowych po śmierci fotografa" 

Miało być o krześle! 

Zakład Sigismond & Co, Bolesław i Zygmunt Matuszewscy, 1895-1908 Warszawa / z archiwum jk

Ostatnie na dziś krzesło jest w dłoniach kobiety. Fotografia ma intensywną winietę. Tył głowy modelki, stopy - i nasze tytułowe krzesło, nikną w białym, czy raczej kremowym tle. Kobieta, na oko trzydziestoletnia, może czterdziestoletnia, stoi do nas w interesującym skręcie. Niby 3/4, ale twarz to prawie profil. Przypominają mi się własne doświadczenia z młodości, gdy fotograf wykręcał do portretu. Poza jaką kazali przyjmować była tak nienaturalna, że szło w niej wytrzymać jedynie sekundy. Też tak mieliście? Broda w innym kierunku niż ramiona, szyja do góry i też inny kierunek. Patrzę na tę kobietę na zdjęciu i coś mnie właśnie w okolicy szyi boli. A wygląda na wyniosłą postać, pomnikową, ale ciut zrezygnowaną. Zapatrzona poza kadr. Świetna figura i wyeksponowana tutaj wspaniale! Ręce na oparciu krzesła. Ale... Ale co to za krzesło właściwie? Gdzie ono ma siedzisko, skoro oparcie pochylonego (!) krzesła kończy się poniżej bioder? Pierwsze wrażenie jest takie, że to zupełnie nienaturalne - i poza, i to jak ona trzyma krzesło, i jego rozmiar. Bo skoro krzesło ma być do siedzenia, to jak ona to krzesło przesuwa? Jak ma na nim usiąść? Coś tu bardzo nie pasuje. Ale rozmiar wydaje się zgadzać. To nie jest dziecinne krzesełko, za które je z początku wzięłam. Nic nie zastąpi doświadczenia. Stanęłam i odsunęłam najbliższe krzesło. No i fakt, rozmiar się zgadza. Ale jestem absolutnie pewna, że przy 40 latach na karku, po kilku przeprowadzkach, (także po kilkuletnim stażu w przestawianiu krzeseł w sali multimedialnej pewnej galerii) pierwszy raz w życiu w ten sposób trzymałam krzesło! A państwo? 


Po co to krzesło? Żeby dodać wysokości, wrażenia pomnikowości fotografowanej postaci. Gdyby usiadła, nie byłoby eksponowania figury. Kim była? Nie mamy szans się dowiedzieć. Gdzieś przez to skojarzenie z krzesełkiem dziecinnym, widzę w niej nauczycielkę. Ale to tylko i wyłącznie fantazja. Zdjęcie wykonano w Warszawie, chociaż zakład się nazywa intrygująco i z francuska. "Institut Photographique Sigismond & Co" brzmi zdecydowanie lepiej niż zakład fotograficzny - Zygmunt i spółka. Dodano też poważny "& co", tymbardziej brzmi wszystko światowo. "A Varsovie" na Marszałkowskiej 111. Dziś to adres nowoczesnego biurowca Saski Point.
Przed II wojną adres 111 wypadał w okolicy skrzyżowania z Chmielną. Czyli dziś plac Defilad. Tutaj zdjęcie kamienicy, niestety szyldu Sigismonda nie dojrzymy. Zakład funkcjonował w latach 1895 do 1910. Ale jaka historia! Zakład został założony przez braci Bolesława i Zygmunta Matuszewskich. Ich ojciec był nauczycielem francuskiego, mieszkali za młodu w Pińczowie. Gdy wybrali się na studia do Paryża w latach 1880-tych zafascynowali się fotografią. Bolesław, wg wikipedii: "Działał jako fotograf w stowarzyszeniu „LUX”, a od roku 1894 stał się jednym z członków założycieli Stowarzyszenia Muzeum Francuskiej Fotografii Dokumentalnej. W 1895 roku wraz z młodszym bratem Zygmuntem założył atelier fotograficzne przy Marszałkowskiej 111 w Warszawie pod nazwą Paryska Fotografia Lux Sigismond et Comp"
Okazuje się, żę w tym wypadku użycie języka francuskiego w reklamie, nie tylko miało wyróżnić zakład i dodać mu światowego prestiżu. Przez kilka lat Bolesław funkcjonował także w środowisku fotograficznym w Paryżu. Światowa fotografia i światowa kariera. Ale tylko rzemieślnicza. Nic nie wskazuje, by bracia aspirowali do czegoś więcej. Wynalazek kinematografu zrewolucjonizował także życie Matuszewskich, a historia filmu okazała się łaskawsza dla ich nazwiska niż historia fotografii. 
A miało być o krzesłach, a miało być tak prosto. Na koniec więcej pytań, informacji o zmienianiu się miast, i tak dalej. Dobry pretekst.

Do poczytania więcej o początkach warszawskiej fotografii - "Wykonywa się fotografie"

- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 

Cortona On The Move 2021 "Perfect Photofestival" ?

$
0
0

Tak, minęło sporo czasu. Były archiwa wyjmowane, opisywane. Ale w końcu się lockdown skończył i chaotycznie czas zaplanował z wystawami, książkami, spotkaniami. Wiele też zmian, kierunków i pomysłów - idą opornie, ale wierzę, że w końcu ruszą :) 


Tymczasem, czy znacie lepszy czas na rozpoczęcie projektu polegającego na odwiedzeniu 10 festiwali fotograficznych na świecie - jak marzec 2020? Ale w końcu, z ponad rocznym poślizgiem, projekt "Perfect Photofestival" rusza. 

Pierwszym przystankiem jest Cortona, niewielkie i urokliwe toskańskie miasteczko (czy są tam nieurokliwe?). Jedziemy z ekipą Służewskiego Domu Kultury obejrzeć jak się robi idealny festiwal. Sprawdzimy jak oni sobie poradzili z najnowszymi wyzwaniami. Projekt "Perfect Photofestival" realizowany jest przez SDK w ramach PO_WER: PONADNARODOWA MOBILNOŚĆ KADRY NIEZAWODOWEJ EDUKACJI DOROSŁYCH / FRSE. 

"We Are Humans" duże i mocne hasło przewodnie całego festiwalu. Nazwiska pierwszoligowe. Projekty raczej nowe. "Cortona On The Move" pokazuje od lat najnowszą fotografię, współczesne projekty. Tym bardziej mnie cieszy i ciekawi sięgnięcie do archiwów "The Publifoto Archive". 

Strona festiwalu: https://www.cortonaonthemove.com/

Część wydarzeń ma być streamingowana, także zajrzyjcie obejrzeć, na bieżąco pewnie tu będzie wszystko się działo: Cortona On The Move | Facebook

O festiwalu jak i o projekcie jeszcze nie raz usłyszycie. :)


© Stephanie Gengotti / Cortona On The Move 2021

© Paolo Pellegrin / Cortona On The Move 2021

© Francesca Todde / Cortona On The Move 2021

© Alessandra Sanguinetti  / Cortona On The Move 2021

© Alec Soth / Cortona On The Move 2021

Archivio Publifoto Intesa Sanpaolo / Cortona On The Move 2021

© Hannah Reyes Morales / Cortona On The Move 2021

American Photography. Pozycja obowiązkowa czy nie tędy droga?

$
0
0

 

Gregory Crewdson, Untitled, 1998–2002, The Albertina Museum, Vienna – The ESSL Collection, Photo: Mischa Nawrata, Vienna © Gregory Crewdson. Courtesy Gagosian

„American Photography” ogromna wystawa, około 180 prac. Super znane nazwiska, super znane zdjęcia. Od 24 sierpnia do 28 listopada 2021 w Albertinie w Wiedniu. Joanna Kinowska i Tomek Kubaczyk rozmawiają o wystawie. American Photography « The Albertina Museum Vienna

Joanna: Rozmawialiśmy w drodze, rozmawialiśmy na miejscu – w galerii, i teraz porozmawiajmy po i dla innych, do przeczytania. „Great Expectations” – „Wielkie nadzieje”? 

Tomek: Przyznam, że nadzieje były. Wprawdzie nastawiałem się na klasycznie zrobioną wystawę klasycznej fotografii, ale po cichu liczyłem na ciekawe pokazanie jakiegoś wątku amerykańskiej fotografii. Wątku, gdyż nie oczekiwałem, że dostaniemy w tych kilku pomieszczeniach wyczerpującą opowieść o amerykańskiej fotografii, ale jednak liczyłem na coś więcej niż: „patrzcie co mamy i co nam się udało zebrać”. A trochę tak wyszło.

Joel Meyerowitz, Red Interior, Provincetown, 1977, Ambassador Trevor Dow Traina © Joel Meyerowitz, Courtesy Howard Greenberg Gallery

(dokumentacja wystawy, fot. tk)

Joanna: Słyszeliśmy o tej wystawie, zanim tam dotarliśmy, że jest świetna. Ale nie miałam jakichś szczególnych nadziei, na jakieś wow podsumowanie czym jest i jaka jest amerykańska fotografia. Po prostu byłam pewna, że pooglądamy sobie w oryginale (mam na myśli w realu i oryginalnych formatach) świetne zdjęcia. I tu absolutnie pełna satysfakcja. Oczy się cieszyły same. Ba, pierwszy chyba raz zrobiłam sobie selfie na wystawie ze zdjęciem, serio serio. To coś znaczy!

Masz jakieś jedno zdjęcie z tej dwusetki, które Cię totalnie wgniotło w ziemię?

Tomek: Dokładnie tak! Słyszałem, że na wystawie są głównie nowe printy zrobione na wystawę, tymczasem większość prac to jednak oryginalne fotografie z różnych kolekcji Albertiny uzupełnione wypożyczeniami z kolekcji byłego Ambasadora USA w Austrii Trevora D. Trainy. I zobaczenie ich w takiej liczbie to była sama radość. Wszystko czytelne, żadnych przeszkadzających blików, przestrzeń na odejście i podejście. Nie mam uwag co do tego w jaki sposób technicznie zaprezentowano te zdjęcia. Dzięki temu można było bez przeszkód się w nie wpatrywać. Nie wiem czy któreś mnie wgniotło w taki odkrywczy sposób – w końcu to kanon. Znamy prace, znamy autorów.

Ale np. historia Gillesa i Gotscho pokazana przez Nan Goldin zawsze odbiera mowę. W Albertinie zobaczyliśmy 10 dużych zdjęć tej opowieści o miłości, czułości, smutku, chorobie, oczekiwaniu na śmierć. Każdy z nas zna tę opowieść, ale i tak za każdym razem – żeby użyć tego sformułowania wgniata w ziemię. Tym bardziej gdy tę poruszającą historię o miłości między partnerami sprzed 30 lat skonfrontujemy z obecną oficjalną narracją o LGBT w Polsce.

 (dokumentacja wystawy, fot. jk)
(dokumentacja wystawy, fot. tk)

Joanna: No właśnie, silne emocje, a nie odkrycie (potem będzie i o odkryciach). Mi się chce płakać za każdym razem jak widzę zdjęcia Saula Leitera. One zawsze są tak niepozorne, skromne, a tak bardzo zatrzymują. A było w Albertinie całkiem go sporo. Osobno te „klasyczne”, a osobno z serii „Early color”. No i to przy jednej z jego prac mam właśnie selfie ;)  Ale też takich łez szczęścia to miałam więcej na wystawie. 

Tomek: Silne wrażenie zrobiły na mnie trzy zdjęcia Joela Sternfelda. Również znane – jedno z nich, to płonącego domu z McLean z 1978 znalazło się nawet na okładce jednego z jego albumów („American Prospects” z 1987 roku) a jednak w tym układzie i tej wielkości mnie zachwyciły. Zdjęcia różnego rodzaju wypadków czy katastrof (płonący dom, osunięcie ziemi,  zbiegły, wyczerpany słoń na środku drogi) możemy oglądać jak amerykański pejzaż, z oddalenia, na chłodno, praktycznie bez akcji. Wypadki są elementem zdjęcia, owszem budują obraz, ale w gruncie rzeczy oglądamy coś obok. Dom płonie widzimy trwającą akcję gaśniczą, ale to tło, na pierwszym planie mamy strażaka wśród dyń przy sklepiku z produktami z farmy. Co tu robi? Dlaczego nie gasi pożaru tylko stoi z dynią pod pachą? Sytuacja wręcz surrealna.

Joel Sternfeld, Red Rock State Campground, Gallup, New Mexico, September, 1982, The ALBERTINA Museum, Vienna – Permanent loan from the Austrian Ludwig Foundation for Art and Science © Courtesy Joel Sternfeld and Buchmann Galerie, Berlin 2021

Joanna: Mnie tak bardzo zatrzymało zdjęcie, w sumie wszystkie prace Philipa Lorca-diCorcia. Ale jedno bardziej. Pochodzące z serii „Hustlers” (o czym podpisy nie wspomniały akurat): „Michael Jenson, 19 lat, Dallas, Texas; $20 i Jerry Ime, 18 lat, Wichita, Kansas; $20”. Wydawało mi się, że tę serię dobrze znam. Tej pracy jednak nie widziałąm wcześniej. Jest zupełnie zjawiskowa. Ilośc mikrohistorii, które tu się rysują. Ci chłopcy siedzący na tej samej ławce, ale jakby w innych czasoprzestrzeniach. Jeszcze ich stałość, zastygnięcie, bezruch, zderzone z ruchem aut. Mam tu i powidoki z Leitera i z Lartigue’a! Ale też to zdjęcie, razem z datą, ubraniem modeli – gdzieś mnie przenosi w świat muzyki, teledysków. Ta scena robi z modeli, znów młodych zwykłych chłopaków, którzy prędzej jadą na koncert czy imprezę, a nie czekają na klienta.

(Philip Lorca-diCorcia, „Michael Jenson, 19 lat, Dallas, Texas; $20 i Jerry Ime, 18 lat, Wichita, Kansas; $20”.z dokumentacji wystawy, fot. jk)

Joanna: Wystawa jak podręcznik. Tak znane prace. A mi jednak – ale dopiero dobre kilka dni po wyjściu stamtąd, zaczęło coś przeszkadzać. Zastanowiłam się, czego mi tam brakowało.

Odruchowo powiedziałam, że Parksa. Bo od kilku lat po prostu sobie nie wyobrażam inaczej. Ale ten Parks to tylko takie hasło wywoławcze. Patrz, w ogóle wątek nie-białej fotografii pominięty. Było, owszem, o socjologii trochę, dokumentowaniu, ale takiego stricte reportażu nie było. W ogóle trochę mnie wybił ten wątek Farm Security Administration, skąd oni tam nagle? Skąd Weegee? A jeśli idziemy tak, no to brakuje nawet Margaret Bourke-White, Dorothei Lange, Lee Miller, nie mówiąc o „połowie” Magnum. No ale dobrze, gdyby nawet koncentrować się na tym – wedle tekstu wstępnego – po 45 roku, w takim układzie Gordon Parks czy Eugene Smith to konieczność, a Eve Arnold, Berenice Abbott czy Eshter Bubley? A potem patrzę jeszcze raz na listę i myślę – no coś bardzo poszło nie tak. To faktycznie podręcznikowa wystawa, tylko taka robiona dwie dekady temtu – kiedy jeszcze można było tak robić. 5 kobiet tylko?! Diane Arbus, Cindy Sherman, Lisette Model, Nan Goldin i Tina Barney. Nie rozumiem kompletnie klucza wyboru... A czego Tobie zabrakło?

Tomek: Ja na przykład nie rozumiem tego jednego zdjęcia Ansela Adamsa. Niby do części „Topografie”, niby pasuje, ale według informacji prasowych mamy zobaczyć Stany Zjednoczone poprzez pokazanie mieszkańców i ich środowisk. Mamy uchwycić kraj poprzez jego uwarunkowania polityczne i społeczne. Co więc tam robi 1 (słownie: jeden) pejzaż Ansela Adamsa? No, a jeżeli pejzaż i Adams to dlaczego nie ma reszty grupy f/64?  Choćby takiej Imogen Cunningham czy Edwarda Westona bardziej pasujących do tematu topografii w kontekście socjologicznego środowiska człowieka. Niewątpliwie z punktu widzenia amerykańskiej fotografii pejzaż lat 20-40 był po piktorializmie czymś nowym, ale w takiej reprezentacji i czy na pewno na tej wystawie? Wygląda jakby ktoś uznał, że skoro już ma to zdjęcie to dlaczego go nie pokazać? Tak samo widzę sytuację z Weegem i z Farm Security Administration (FSA). Mamy to – więc pokażemy.

Joanna: Powstrzymałbyś się? ;) 

Tomek: Jasne! I tak w każdej sekcji. Np. w „Portret jako lustro społeczeństwa” świetnie, że mamy Lisette Model czy Larry’ego Finka. Znajdziemy też Arbus, no bo jakby mogło jej nie być, a potem potem wchodzi Avedon. No ładne te zdjęcia i jedne z jego pierwszych, ale raczej widziałbym tam coś z jego „In the American West” albo ze „Small Trades” Irving Penna, jeżeli koniecznie szukamy studyjnych porterów spod ręki wielkich nazwisk.

W części o społeczeństwie „Social Landscape” mamy Franka, Kleina, Friedlandera, Winogranda, Evansa. Wydaje się, że trudno narzekać. Ale chętnie bym tu zobaczył jeszcze choćby Helen Levitt, Mary Ellen Mark czy Vivian Maier (tak, kobiet brakuje na tej wystawie!) Ale jeszcze bardziej brakuje mocnych reportaży społecznych np. wspomnianego przez Ciebie Parksa albo mocnych  zdjęć np. Larryego Clarka czy Susan Meiselas (drobna uwaga - w tym samym czasie w Kunst Haus w Wiedniu można obejrzeć i "Carnival Strippers" i "Prince Street Girls"). W ogóle bardzo grzeczne (nie mylić z lekkie) są te zdjęcia z Albertiny. 

Cindy Sherman, Untitled Film Still, 1980,  Albertina, Wien - The ESSL Collection, Foto: Franz Schachinger © Cindy Sherman

Garry Winogrand, Beverly Hills, California, 1978, ALBERTINA, Wien © The Estate of Garry Winogrand, courtesy Fraenkel Gallery, San Francisco

Tomek: Ale to czego też nie rozumiem to wrzucenia Nan Goldin i jej opowieści obok Crewdsona i Sherman w sekcji „Autobiographical Documentation and Filmic Fiction”. To jest przecież w kosmicznych odległościach od siebie. Ja rozumiem, że Sherman wcielając się w role pokazuje jak funkcjonuje i czym jest kobiecość jako pewien konstrukt, no ale Crewdson? 

I wreszcie skoro mamy zdjęcie  Ryana McGinleya z 2010 roku czy  Crewdsona z 2004 to otwierają się nam zupełnie nowe możliwości! Nie szukając długo Nina Berman z jej Homelandem" to przecież portret Ameryki lat 2000. Albo Todd Hido czy Richard Misrach (zresztą Misrach i tak mógłby się pojawić) w części krajobrazie. W ogóle wyjście poza rok 2000 zmienia wszystko. A przecież to nie jedyne problemy tej wystawy.

Joanna: A to nie było podziału na sale z kolorem i czarnobielą? ;)

Żartuję, chociaż momentami – właśnie z Nan Goldin tak to wyglądało. Chociaż może – chodziło o zaprezentowane obok prace diCorcii? Wiesz, tu LGBT i tu, żeby zainteresowany tematem widz, nie musiał łazić po całej wystawie.

Ale słuchaj, teraz najlepsze! Zastanawiam się co tam robią prace z lat 1930tych, prawda? Wchodzę jeszcze raz na stronę i nie przełączyłam języka na angielski. Leci w oryginale, bo chciałam tylko listę autorów podejrzeć...a tam zupełnie inny tekst o wystawie :D Ale jaja! I tam wyjaśnienie, że wystawa dotyczy lat 1930-2000-ych. Ktoś tu się zdrowo pogubił, mam wrażenie.

Tomek: Na całej linii.

Joanna: A jakieś odkrycia?

Tomek: Trudno o zupełne odkrycia w podręczniku. O Sternfeldzie wspominałem, to jeszcze dodam do tego Lewisa Baltza i Roberta Adamsa. Latami jakoś ich omijałem, niby zawsze przy okazji New Topographics się pojawiali, niby super znani, ale jakoś mi umykali. Tu popatrzyłem na nich trochę dłużej i z przyjemnością do nich wrócę. Zaintrygowały mnie minimalistyczne zdjęcia Baltza.
Podobnie Mitch Epstein. Pamiętałem go ze zdjęć z Indii, ale z cyklu
Recreation lepiej kojarzyłem chyba tylko jedno zdjęcie.

Joanna: Wiesz, ja mam nazwiska na tej wystawie, które musiałam wyguglać: William Christenberry się do nich w pierwszym rzędzie zalicza. William Christenberry - Wikipedia

Nie znałam też prac O. Winstona Linka O. Winston Link - Wikipedia i to jest całkiem ciekawe odkrycie. Ale prawdziwym odkryciem, tak naprawdę były dla mnie rozmiary tych prac, które już znałam. Za każdym razem, głównie z malarstwem tak mam – bo tam format pracy jest zadany z góry, prawda? Kiedy gdzieś trafiam na jakieś dzieło, o którym się uczyłam na studiach, było na slajdach albo (najlepiej w czarnobieli) w jakiejś książce (tak, studiowałam przy raczkującym internecie, kiedy nie było tam jeszcze całej historii sztuki w dużej rozdzielczości) – to zwykle przeżywam szok. Że to dzieło jest trójwymiarowe w sumie, że pociągnięcia pędzla takie, albo że format – taki duży, taki mały. No szok. I tu też tak miałam. Trudniej o to na wystawie fotografii, bo przywykłam do sytuacji, w której produkujemy prace na wystawę, mogę sobie formaty wybrać i coś z nich zbudować. Tutaj nie było tej sytuacji, tu były prace w formatach zadanych wcześniej, przez autorów, może galerie, może.... Więc mnie to wgniotło w ziemię – zobaczenie „Heads” Philipa Lorca-diCorcia. Nieprawdopodobne! A były tylko trzy prace z tej serii. No absolutny szok!  

Philip-Lorca diCorcia, Head #01, 2000, Albertina, Wien – The ESSL Collection, Foto: Mischa Nawrata © Philip-Lorca diCorcia


(dokumentacja wystawy, fot. jk)

Joanna: Brak katalogu. A potrzebny jest w ogóle? Im dłużej myślę o tym, to dochodzę do wniosku, że zupełnie zbędny. Kiedy się odepchnie to przyzwyczajenie (heh), że na świecie wielka wystawa to i katalog – to myślę, że ta wystawa ma tak ogromne braki w samym haśle wywoławczym, że nie wiem po co mi katalog. Prace, które pokazano znajdują się w każdej „Historii fotografii”, z grubsza oczywiście. Resztę chyba lepiej wyjąć sobie z książek indywidualnych twórców... Co sądzisz?

Tomek: A wiesz, że katalog to nawet był, tylko jest wyprzedany od dawna? Na ponad miesiąc przed końcem wystawy! SOLD OUT - American Photography | Albertina Online-Shop

Joanna: Wow, no to zmienia zasadniczo moje pytanie. Ok, wydany w 2020, czyli coś pandemicznie się przesunęło widać.

Tomek: No widzisz, widocznie ludzie jednak chcą mieć klasykę w domu. I chyba tak patrzę na tę wystawę. Każda osoba interesująca się fotografią zna te zdjęcia i tych autorów (chociaż nawet zainteresowani studenci i kursanci fotografii przyznali, że o jakichś nazwiskach słyszą po raz pierwszy!) To wystawa hitów dla coś-tam-wiedzących-o-fotografii, ale nie za dużo.
Ale zgodzę się z tym, że tak jak wystawa nie pokazuje tego, co deklaruje w tytule tak i katalog nie miałby szansy tego pokazać. To co najwyżej punkt wyjścia do dalszych eksploracji.


Lee Friedlander, New York City, 1963, The ALBERTINA Museum, Vienna – Permanent loan from the Austrian Ludwig Foundation for Art and Science © Lee Friedlander, courtesy Fraenkel Gallery, San Francisco, and Luhring Augustine, New York

Lisette Model, Singer at the Metropole Cafe, New York City, 1946, ALBERTINA, Wien | © 2021 Estate of Lisette Model / Courtesy Baudoin Lebon Gallery, Paris and Keitelman Gallery, Brussels

Joanna: Pojechać i chłonąć te prace w realu, po to jest ta wystawa. I tu zaspokaja wszystkie potrzeby J Wspaniale wyeksponowane, ramy, oświetlenie, absolutna perfekcja. Nie za dużo na ścianach. Mocna klasyka w sposobie wystawienia. I to jest, powiem Ci, taka ulga. Kiedy skupiasz się tylko na zdjęciach, tylko na pracach. Ok, jedna Arbus była pofalowana ;)

Jak to dla Ciebie wyglądało? Część prac była nowymi, w miarę nowymi, wydrukami, na pewno zwróciłeś na to uwagę.

Tomek: Jeżeli chodzi o jakość zdjęć to wszystko było na absolutnym topie. Wysokie pomieszczenia pozwalały dobrze ukierunkować światła, nie było w zasadzie żadnych odbić. A te nieliczne, które się pojawiały były minimalizowane przez użycie szkła muzealnego. A wszystko to w odpowiedniej przestrzeni z możliwością odejścia  i podejścia do każdej pracy, z miejscami do siedzenia w niektórych salach. Wszystko to stwarzało idealne wręcz warunki do oglądania zdjęć. I jeżeli ktoś chce oglądać mistrzowskie fotografie – to na tej wystawie znajdzie wszystko co mu do tego jest potrzebne. Do tego same prace to były świetne odbitki albo wydruki.

Jak pamiętasz kilka dni wcześniej oglądaliśmy prace znanej hiszpańskiej fotografki, również pięknie wydrukowane w dużych formatach – niestety skóra na zdjęciach pełna była śladów po niezbyt udanej postprodukcji. W Albertinie wszystko było na najwyższym poziomie.
Muszę teraz to podkreślić - mimo całego mojego wcześniejszego utyskiwania - pojechałbym jeszcze raz po to, żeby pooglądać te wszystkie prace na papierze w tamtych warunkach.


Nan Goldin, Jimmy Paulette on David's Bike, NYC, 1991, 1991, Albertina, Wien - The ESSL Collection © Nan Goldin. Marian Goodman Gallery | Photo: Peter Kainz

(dokumentacja wystawy. fot. jk)

Joanna: Jeszcze mnie jedna rzecz drażniła. No, muszę! Podpisy! To była klasa “Podpisy w MOCAKu”. Przeczytałam ze dwa i no już dzięki. Może dlatego, że większość prac znałam, ale to nie były li tylko wyjaśniające podpisy. Masz od razu interpretację dodaną. Po co? Dlaczego? Na prawdę nowy widz wymaga takiej łopatologii? Niepokojące to jednak.

Tomek: Zgadzam się, że opisy były podaniem wyjaśnienia na tacy. To niepotrzebne. Z drugiej strony im dłużej myślę o tej wystawie tym bardziej, widzę ją jako podręcznik do amerykańskiej fotografii. Przynajmniej w zamierzeniu. Ona nie ma stawiać pytań, ona od razu odpowiada, nie zostawia przestrzeni na własne interpretacje. Miejscami to nawet dobrze, bo jednak nie wszystkie zamierzenia udało się przejrzyście zrealizować. Ale wolałbym jednak aby dało się takie wystawy oglądać na kilku poziomach. Żeby przejście po wystawie budowało czytelną opowieść na poziomie wizualnym pozostawiając możliwości interpretowania oglądającemu. Dla chcących się wgłębić powinny być opisy rysujące problem, ale bez prostych rodem z podręcznika tłumaczeń. I wreszcie dla potrzebujących wyjaśnień powinien być kolejny poziom (może w katalogu, czasami w multimediach) pokazujący jak ów problem jest wyjaśniany, albo jak widzi go kurator. Dzięki temu można przejść wystawę na kilka sposobów nie zamykając drogi do własnych przemyśleń od razu na wstępie.

Joanna: Te refleksje o pogubionej idei, o trudzie interpretacji takiego akurat wyboru, prowadzą mnie w ogóle do pytania o kuratora. Strasznie trudno odnaleźć tę postać w materiałach prasowych. To nie model włoski, że „a cura di” występuje nawet przy wykładzie i każdorazowym spotkaniu w galerii. No ale, żeby tak pominąć kuratora? A mam kilka uwag, właściwie to jedną, powtarzającą się na tej wystawie dość mocno: znów ta łopatologia. Dwa zdjęcia obok siebie – na obydwu ekrany telewizora. Clever! Albo na jednym motocykliści, a na drugim szeroka i daleka droga asfaltowa pośrodku niczego. Mnie te zestawienia raczej drażnią. A Ciebie?

Tomek: Kilka lat temu pracowałem przy książce polskiego autora, który takim właśnie kluczem budował opowieść i rozkładówki w swojej książce. Zdecydowanie nie tędy droga. Wizualna i treściowa zbieżność to słaby klucz do budowania książki, ale nie sprawdza się też na wystawie. Monotonia i łopatologiczne tworzenie oczywistości to prosta droga do zabicia tematu. Na szczęście na wystawie nie było aż tak dużo tego typu sytuacji. Podział na tematy, pomieszczenia i autorów oraz raczej małe zagęszczenie prac sprawiał, że takich wątpliwych sąsiedztw nie było wiele.

Dla mnie większym problemem był wybór prac poszczególnych autorów tudzież dobór samych autorów i późniejszy podział na tematy. Gdybając - domyślam się, że kurator, który ma kilka dużych wystaw na swoim koncie (mi.in. wystawy Lewisa Baltza, Lee Miller czy Roberta Franka) w pewien sposób był ograniczony zbiorami Albertiny i kolekcją byłego Ambasadora USA w Austrii Trevora Trainy. Podział na tematy jest już podręcznikowy; 1. Portret jak lustro społeczeństwa 2. Pejzaż społeczny 3. Topografie 4. Wizje w kolorze 5. Dokumentacja autobiograficzna i fikcja filmowa. Przyporządkowanie do tematów też jest podręcznikowe. Zapewne dlatego zdjęcia Nan Goldin znalazły się w części autobiograficznej. Ale czy na pewno cykl o Gillesie i Gotscho pasuje do tej sekcji?

Joanna: No mówię Ci, nie sekcja, ale łopatologia była silniejsza. I wspomniałeś jeszcze Lee Miller, też jej brakuje, a jakby nie patrzeć urodziła się i wychowała w Stanach.

Porzuciłam czytanie opisów, przyznam bez bicia. Dlatego odebrałam tę wystawę bardziej jako układ chronologiczny, z grubsza, a właśnie nie tematyczny. 

Dzięki za wspólne oglądanie, ba, za pomysł, żeby się tam zjawić, przy okazji wizyty na OFF Bratislava. Dziękuję za rozmowę i Witamy w ekipie "Miejsca fotografii"

Tomek: Dziękuję i dziękuję za rozmowę.

Robert Adams, Private Home, Colorado Springs, Colorado, 1968-1971,  The ALBERTINA Museum, Vienna – Permanent loan from the Austrian Ludwig Foundation for Art and Science © Robert Adams, courtesy Fraenkel Gallery, San Francisco

Stephen Shore, West 9th Avenue, Amarillo, Texas, October 2, 1974, ALBERTINA, Wien © Stephen Shore. Courtesy 303 Gallery, New York


Na wystawie prezentowane są prace następujących artystów: Ansel Adams, Robert Adams, Diane Arbus, Richard Avedon, Lewis Baltz, Tina Barney, William Christenberry, John Coplans, Gregory Crewdson, Philip-Lorca diCorcia, William Eggleston, Mitch Epstein, Walker Evans, Larry Fink, Robert Frank, Lee Friedlander, Nan Goldin, Paul Graham, William Klein, David LaChapelle, Saul Leiter, O. Winston Link, Ryan McGinley, Ray K. Metzker, Joel Meyerowitz, Lisette Model, Cindy Sherman, Stephen Shore, Alec Soth, Joel Sternfeld, Larry Sultan, Weegee, Garry Winogrand



Lee Friedlander, Robert Capa, Trent Parke - wystarczający powód na wizytę?

$
0
0


Lee Friedlander, Autoportret / Haverstraw, New York, 1966 © Lee Friedlander / Courtesy Fraenkel Gallery, San Francisco and Luhring Augustine, New York


https://co-berlin.org/en

Joanna: Przez ogólny brak czasu, a może i trochę przez pandemię (bo nie chcę tu insynuować, że się po prostu starzejemy i rdzewiejemy), ale jakoś trudniej wpaść do takiego Berlina – ot, na wystawę. Zdarzyło nam się to raz, dawno temu, i poza wystawą, szło o spotkanie autora – Stephena Shore’a. Do 3 grudnia trwa w (moim zdaniem) najlepszej berlińskiej przestrzeni wystawienniczej C/O Berlin retrospektywa Lee Friedlandera. Jakie miałeś największe zaskoczenie z nią związane? 

 

Rafał: Tak, dobrze pamiętam tamtą wyprawę na Stephena Shore’a, to było wyzwalające w myśleniu o pewnych rzeczach. Co do wyjazdu na Friedlandera, to nie wiem czy to, że od pomysłu do wyjazdu minęły 3 dni można uznać za rdzewienie, chyba nie. Co mnie zaskoczyło, to przede wszystkim sama wystawa. Wielokrotnie opowiadałem o Friedlanderze na zajęciach i wykładach, zawsze podobnie: street, street, street. Natomiast tutaj wchodzę do galerii i najpierw słyszę a potem widzę: jazz! Davies, Coltrane. Słucham, patrzę i oczom nie wierzę. Powiedzieć, że o tej części jego fotograficznego dorobku wiedziałem mało, byłoby nadużyciem. Ja nie wiedziałem o tym kompletnie nic! A im głębiej wchodziłem w sale C/O tym tych zaskoczeń było więcej. To niesamowite i wspaniałe uczucie.

Joanna: Dokładnie! Ta wystawa była dla mnie jednak całkiem niespodziewana. Nie sądziłam, że zobaczę, co zobaczyłam, po prostu. Mi się generalnie zdawało, że jego twórczość znam. Że jest ułożona w dobrej szufladce, wiadomo, kiedy należy o nim powiedzieć na wykładach z historii fotografii. A teraz trochę nie wiem. Wydaje mi się, że najmocniejsza jest ciągle ta część uliczna, nie pozowana z lat 60 i 70. Ale te jego autoportrety, to chyba dla mnie największe odkrycie. Że to nie kilka interesujących klatek, tylko cała ogromna seria, i to ciągle trwająca. Niektóre wydają się tak-ot, z impulsu, bo refleks, bo cień. Ale niektóre totalnie zaplanowane, wykreowane. Wyglądają na naturalne, jakby ktoś inny po prostu je zrobił. Jak ten autoportret za kierownicą powstał, wiesz?



widoki z wystawy / fot. jk
Rafał: Znam to zdjęcie od dawna, ale historii powstania nigdy nie szukałem. Zawsze traktowałem to trochę jako zabawę, a co za tym idzie taką niepoważną część jego fotografowania. Jednak okazuje się, że dla niego każdy z wątków w jego fotograficznych pracach był ważnym. Czy to autoportrety, czy zdjęcia telewizorów, czy – nazwijmy to umownie – pejzaże, on to wszystko traktował jak fotografię, a nie jak jakieś tam foteczki. Czytam jego podejście, jako wieczną zabawę fotografią, ale nie taką niepoważną dla śmiechów, ale taką, która najzwyczajniej daje radość z fotografowania. Myślę, że każdy twórca kiedyś mierzy się z tym problemem, gdy czuje jakąś presję, jakiś zewnętrzny (albo wewnętrzny) przymus do tego żeby „tworzyć coś wielkiego”. Tu mamy fotografa, który mimo kilkudziesięcioletniej kariery wciąż znajduje radość w tworzeniu. Coś fantastycznego. 

Baton Rouge, Louisiana, 1998 © Lee Friedlander / Courtesy Fraenkel Gallery, San Francisco and Luhring Augustine, New York

New York City, New York, 2002 © Lee Friedlander / Courtesy Fraenkel Gallery, San Francisco and Luhring Augustine, New York


Joanna: Wyszłam z tej wystawy trochę skołowana. Oczywiście ogromna. Ale tak jak przed wejściem na tę wystawę miałam sprecyzowane czym się Friedlander zajmował, z czego jest znany, i od razu widziałam najmocniejsze rzeczy pod powiekami, tak po wyjściu strasznie ciężko było powiedzieć – co było absolutnie rozpoznawalne, czym się głównie zajmował... I jeszcze, mam takie wrażenie, że albo jest cudownym fotografem, jakiego tematu się nie dotknie – to dzieła, albo wszystko wygląda porządnie w powiększeniach na ścianie, tymczasem jest po prostu OK. Pejzaże super, kwiaty w wazonie – też, no ale czy to nie jest rozmywanie legendy? 


Rafał:
Hmm… wydaje mi się, że nawet te "okej" prace Friedlandera to są po prostu świetne fotografie. Ta mnogość tematów jakie podejmował świadczy tylko – według mnie – o jego wszechstronnych zainteresowaniach. O tym, że nie chciał być znany z tego w czym jest najlepszy, ale też chciał spróbować innych rzeczy. Jak to się teraz mawia? Rozwój zaczyna się gdy wyjdziesz poza strefę komfortu?


Joanna: No nie wiem... Rozmawialiśmy nie raz i nie dwa o fotografii rodzinnej, tak ją roboczo ujmijmy. O różnych strategiach wykorzystania swojej własnej rodziny w pracy twórczej. Nigdy jakoś nie miałam w tej grupie Friedlandera. Możesz teraz oczywiście powiedzieć, że Ty miałeś od zawsze. Te zdjęcia, sposób opowiadania o własnym życiu poprzez najbliższe otoczenie – jest dla mnie znów odkrywczy. Tak naturalny, tak zwyczajny, a jednak – nie wiem czy nie za mocno, ale prekursorski? To znaczy, że on to robił od tak dawna, publikował, tylko mnie to ominęło. W podręcznikach główny hołd składany jest mu za uliczne klatki.


widok wystawy / fot. jk


Rafał: Tak, jest tam jedno zdjęcie które spowodowało, że aż podskoczyłem. Pamiętasz zresztą pewnie ten moment, gdy podszedłem do Ciebie i powiedziałem Ci na ucho, że jest tam, w prawo za ścianą taka klata, że o ja cię kręcę. Zresztą chwilę wcześniej z mocniejszymi słowami zachwytu wysłałem jej reprodukcję mojej życiowej partnerce.
Nie wiem czy był prekursorem. Temat rodziny w fotografii mam trochę przerobiony. Wiadomo, że myślimy wtedy o Sultanie, czy obecnie o Doug’u Dubois i ich wspaniałych książkach. Nie wiem też czy Friedlander myślał o tych zdjęciach jak o „projekcie”, czy miał z tyłu głowy przeświadczenie, że poprzez to, co robi opowiada o relacjach, o „zwykłym życiu”, czy też o amerykańskiej rodzinie z tamtych lat. Może to przyszło później, gdy zebrał ten swój rodzinny album z kilku, kilkunastu lat i nagle zobaczył ten pierwiastek uniwersalnej historii, tak potrzebny w każdym projekcie o rodzinie. A może po prostu jest to jego album rodzinny, podobny do tych, które mają nasi rodzice – bo my chyba już nie – ale odróżniający się od nich przede wszystkim świadomością fotografa. Tym co fotografował, jak fotografował, które chwile postanowił podnieść do rangi fotografii.


Montana, 2008 © Lee Friedlander / Courtesy Fraenkel Gallery, San Francisco and Luhring Augustine, New York

widoki wystawy / fot. jk

Joanna: Ogromne wrażenie zrobiły na mnie te wczesne prace. Jakieś takie niepoprawne, z partyzanta, świeże, i to świeże po tylu dekadach. Zupełnie ambiwalentne uczucia miałam przy klatkach z serii „The Desert Seen”, albo „Apples & Olives” albo „Frederick Law Olmsted Landscapes” no krzaki, gałęzie, ładne to było, ale hmmmmm... Magia nazwiska? I jeszcze książka do każdej serii. W sumie to nie wiem czy narzekam, czy zazdroszczę, że to jest takie normalne w Stanach. On wydał ile, 80 książek? W tym kilka katalogów i retrospektywnych, ale to jest absolutnie kosmiczna liczba i tak?! 

Rafał: Tak, ta ilość. Do tej pory taka obfitość książek fotograficznych kojarzyły mi się głównie z Japonią. Miałem przeświadczenie, że to tam działa to w taki sposób, że co projekt to książka. To tylko świadczy o tym, jak wszechstronny był Lee.

Joanna: Gdybyś miał wybrać jedną z tych książek, tylko jedną – to którą? Od razu powiem, że potrzebuję sugestii. Ja nie umiem wybrać. „America by Car” jest genialna, ale może przez sam temat. Albo „American Musicians” to kompletny odlot. Chociaż pewnie którąś książkę z autoportretami najbezpieczniej. [takie przedświąteczne sugestie, tak?]

Rafał: Ja będę konsekwentny, którąś z książek o rodzinie. “Family in the pictures?” Może tą. Jakoś ciągnie mnie w kierunku fotografii, która jest blisko codzienności, blisko życia. Zawsze zastanawia mnie, co sprawia, że fotograf sięga po aparat dokładnie w tym – zazwyczaj nie najbardziej spektakularnym – momencie.


Joanna: A jakieś niedociągnięcia? Wiesz, ponarzekajmy po polsku? Dla mnie za ciemno. Względy konserwatorskie, oczywiście. Ale nie wiem czy muszę obcować z odbitką z lat 90tych po ciemku, czy nie wolałabym nowych printów za to w świetle. Ale to jest i tak szczyt czepialstwa. Główne moje narzekanie, to takie, że trzeba jechać do Berlina, za granicę, żeby doświadczyć tego dobra... 



widoki wystawy / fot. jk

Rafał: Tak, to prawda. Ja mam wrażenie, że w Polsce na wystawy takie jak ta się czeka, wypatruje się ich. Z kolei za każdym razem gdy trafiam do Berlina, to jest tam jakaś świetna wystawa, i tak miałem okazję „przy okazji” zobaczyć wystawę Alec’a Sotha’a, Dash’a Snow, Arnolda Newmana czy też wielką i wspaniałą retrospektywę Gerharda Richtera! I tak, wiem, że to zachód a my to Europa Środkowo-Wschodnia, ale jednak chciałoby się, by i u nas wystawy tego kalibru były bliżej standardu niż wyjątku. 
Co do niedociągnięć w wystawie, hmm… Jedyne co mi przychodzi do głowy to to, że ja zawsze gubię się w „kierunku zwiedzania”, ale nigdy nie wiem czy to moja przypadłość, czy architektura wystawy jest tak myląca. Mi nie było za ciemno, zdjęcia dostały odpowiednią ilość światła, ale wiem, tak – muzyka! Wolałbym trochę głośniej ten jazzik na początku.

Joanna: Lee Friedlander na wystawie do 4 grudnia. A my się załapaliśmy jeszcze na kilka przyjemnych rzeczy. Trafiliśmy na ostatni dzień trwania wystawy Roberta Capy „Berlin 1945”. Przyznam, że miałam okazję to widzieć rok temu i pamiętam tamto olśnienie. Utrwaliło mi się teraz. Setka zdjęć z dwóch (?) wizyt w Berlinie. Dużo powtórzeń, ale nie żeby nie edytować Capy, tylko, żeby pokazać warsztat i odkryć to, co przez lata umykało kanonowi Capy. Jak odebrałeś ten wątek? To w ogóle są dobre zdjęcia?


Widoki z wystawy "Robert Capa. Lato 1945" / Ausstellungsblick_Robert Capa. Berlin Sommer 1945_(c) Foto Anna Fischer

Widoki z wystawy "Robert Capa. Lato 1945" / Ausstellungsblick_Robert Capa. Berlin Sommer 1945_(c) Foto Anna Fischer

Rafał: Dobra, ale co to znaczy „dobre zdjęcia”? Że są ostre? Proste? Dobrze naświetlone? Kompozycja jest ok? Trochę zaczepnie odpowiadam, ale pamiętajmy, że każda fotografia zyskuje z czasem. Jeśli do tego została wykonana w ważnym momencie – życia, historii – to jest to już powód dla których jest cenna. I tak, oglądanie tej wystawy, w pomieszczeniach starej, częściowo zniszczonej podczas II wojny światowej synagogi, to wspaniałe doświadczenie na wielu poziomach. Same zdjęcia, to bardzo dobra, solidna reporterska robota. Jest kilka perełek, a tą która mi najbardziej zapadła w pamięć jest perełka z kolczyka pani z jednego zdjęcia, wiesz którego? Siedzi to we mnie tak, że chcę coś o tym napisać i pewnie niebawem to zrobię. Cieszę się też, że kurator trochę się „lenił” i nie zrobił swojej selekcji zdjęć. Jest ich po prostu za mało by odbierać widzom możliwość obcowania ze wszystkimi.

Joanna: Kiedy widziałam tę wystawę za pierwszym razem, to z totalnego szoku, w ogóle nie zainteresowałam się miejscem, samą Nową Synagogą. Podpytuję o reakcję na Capę, bo mam oczywiście swoje tropy. Kuratorka wystawy - Chana Schütz, wspominała mi w korespondencji, że mogła na wystawie pokazać 120 prac pochodzących z 28 stykówek, czyli mniej więcej z liczby 600 zdjęć. Czyli jednak było dużo edytowania, a wrażenie, że się podgląda warsztat fotografa było osiągnięte! O sposobach na pokazywanie Capy to jeszcze nie raz będziemy rozmawiać, mam nadzieję :)


Widok z wystawy "Robert Capa. Lato 1945" / Ausstellungsblick_Robert Capa. Berlin Sommer 1945_(c) Foto Anna Fischer

Joanna: Tymczasem, byliśmy w Berlinie 24 godziny, gdyby nie noc i przerwa w działaniu galerii, pewnie udałoby się coś więcej jeszcze obejrzeć. Odkryliśmy – dzięki Kubie Dąbrowskiemu – niesamowitą twórczość Andyego Sewella. Andy Sewell Jesteś pewnie po lekturze jego albumu „Known and Strange Things Pass” i jak? 


Rafał: I to po wielokrotnej. Kuba odkrył przed nami skarb. Mała galeria i tak wspaniała, spokojna, cicha i pełna przestrzeni do interpretacji wystawa. To jest fotografia, która niemal idealnie wpisuje się w to, jak ja ją obecnie rozumiem. Sama książka jest też wspaniale wydana, z przemyślanym, ale nieprzekombinowanym designem. Skupiasz się na zdjęciach, na tym co pokazują, i na tym co ukrywają. Wspaniałości!




widok wystawy / Robert Morat Galerie / fot. jk

Joanna: Wystawa szalenie przyjemna, kameralna, ciekawa przestrzeń i świetnie wykorzystana. ROBERT MORAT GALERIE / Andy Sewell | Known and Strange Things Pass — BERLIN PHOTO WEEK W ogóle to jest chyba najlepsze w tym (i innych miastach zachodnich) mnogość malutkich galerii, w których po prostu są świetne nieduże wystawy i znakomite prace. Podobnie dotarliśmy za przewodnictwem Kuby do malutkiej Michael Reid Gallerie. A tam, Trent Parke! The Crimson Line - Art Exhibition - Michael Reid Gallery Pomysłowo pokazane (większa część serii wisiała w jednym pasie - fryzie dookoła galerii). W drugim pomieszczeniu - chyba biurowym - dopiero duże formaty prac. Niedosyt nieprawdopodobny. Ale to taki przykład serii, która na mnie działa w galerii, ale już nie w książce. Pewnie mi zaraz powiesz, jak bardzo jestem w błędzie...


Rafał: Nie wiem czy od razu w błędzie, po prostu patrzysz przez filtr siebie – i to chyba w sztuce jest najcenniejsze, że trafia do każdego w inny sposób (może też nie trafiać wcale, zdarza się). Myślę, że nie powinienem się tu wypowiadać, bo jestem totalnym fanem Trent’a Parke’a. Mam wrażenie, że jest to jeden z tych fotografów, który nie wiem czego by się nie dotknął, to robi to wspaniale. Już od “Dream / Life” - gdy jako absolutny świeżak w fotografii spędzałem dosłownie godziny zastanawiając się: jak on to zrobił? – poprzez „Sold Out” czy też „Christmass Tree Bucket”, ja kupuję od niego wszystko. Z tego powodu pozostawię sobie tu prawo do milczenia. 




 widok wystawy / Michael Reid Berlin / fot. jk


Joanna: Ha! “Czego by się nie dotknął, to robi to wspaniale” my ciągle o tym samym rozmawiamy, podmieniając tylko nazwiska ;) 

Na koniec jeszcze skorzystam z publiczności. Przeszukałam internet, i nie umiem odnaleźć. Otóż zaraz przy C/O, w bocznej uliczce Yvy Bogen wiszą zdjęcia, jest cała seria znakomitych portretów – przede wszystkim muzyków. Mam poczucie, że te zdjęcia znam, widziałam. Ale to może być powidok, bo tak znane buzie przecież. Wiszą bardzo wysoko, na metalowych płytach, które też niesamowicie odbijają światło. No i nie wiem kto jest autorem/autorką. Może ktoś z czytelników pomoże w tej kwestii? Nie wygląda, żeby to była czasowa sprawa, więc gdyby ktoś zajrzał do Berlina, to zaraz przy stacji ZOO – idźcie i cieszcie oczy ☺ 






Rafał: Ja nie wiem i szczerze mówiąc słabo je pamiętam, bo byłem już wtedy strasznie głodny i myślałem tylko o wegańskiej kaczce, gdy Ty pełna zachwytu oglądałaś i fotografowałaś doprowadzając mnie na skraj wycieńczenia. ;-)


Joanna: Wycieńczenia?! Przy takim świetle jak tam wtedy?! Widzę, że mamy odpowiedź na pytanie co to są dobre zdjęcia, a raczej kiedy widz je może docenić. Na głodnego nie można sztuki doświadczać. Dziękuję za rozmowę i sprawdzamy z wyprzedzeniem co będą pokazywać w Berlinie :)


Rafał: Dziękuję! Do Berlina można jechać w ciemno, tam zawsze jest coś do obejrzenia.


Joanna: Owszem! A tu najłatwiej sprawdzić: Photography in Berlin



Portret świąteczny

$
0
0

autor nieznany, Łódź, 26 grudnia 1925


Jestem prawie pewna, że już kiedyś tym zdjęciem się chwaliłam. Już je pokazywałam i już się w nie publicznie wpatrywałam. Albo gdzieś w postach na fb się zapodziało, albo tylko miałam taki pomysł. Bo przecież zdjęcie wybitne do patrzenia dłużej. 
Opis na odwrociu informuje, że mamy 26 grudnia 1925 roku i jesteśmy w Łodzi. Datę trudno byłoby przestrzelić, może najwyżej pomylić się o dzień lub dwa. Przecież jest choinka. Zegar wskazuje za dwadzieścia (no może za 18) siódmą. Stroje ewidentnie wieczorowe, światło sztuczne. Świąteczna kolacja zaraz pewnie będzie. Stół odsunięty do ściany, ale pewnie na moment, żeby zdjęcie zrobić. 

Czy to jest rodzina? Czy tylko znajomi i sąsiedzi? Po chwili patrzenia (tak, zaraz dotrzemy do osoby za firanką) uderza właściwie podobny wiek wszystkich zebranych. Wszyscy raczej z tak zwanych młodych dorosłych. Może ten najbardziej z prawej - najmłodszy. Może ten w środku z magnetyzującym i przestraszonym wzrokiem oraz ten z lewej są chyba najstarsi, może też są braćmi w podobnym wieku? Stroje wieczorowe, eleganckie, niezbyt idące z duchem czasu i tego, czego sobie dziś życzymy po latach dwudziestych. Najciekawszym dla mnie elementem garderoby są buty siedzącego mężczyzny. Wysokie buty na guziki. Gdy się chwilę wpatrzymy, również młodzieniec z prawej takie posiada, tylko że nogawka zasłania guziki. 
Skromnie elegancko w tym pomieszczeniu. Stół, łóżko, skrzynia. Żadne wielkie przestrzenie. Obrazy na ścianach raczej religijne w treści. Raczej, bo i tak trudno dojrzeć. 
Na parapecie doniczka z kwiatkiem, piękne firany. Zegar i malunki na ścianach, dekoracyjny fryz, raczej namalowany niż tapeta. Ale to dalej zgadywanie. No i ta ogromna, ale to ogromna choinka z mnóstwem dekoracji. 

To już możemy wrócić do najdziwniejszego elementu tego zdjęcia. Kim jest osoba, która jest na fotografii, ale bardzo na niej być nie chciała? Schowała się za firankę. Raczej z pewnością jest to kobieta, czarna suknia, ciemne włosy. Może jest najstarsza z tej całej ekipy i jak to przecież od dawna się słyszy - a nie to ja wam nie będę psuć zdjęcia, jeszcze klisza pęknie, i tak dalej. Wymówki chyba. Gdyby była młoda, stanęłaby pewnie radosna do fotografii. Co dziwniejsze - jest przecież na nią miejsce - czeka. Fotografujący nie zauważył? Zabrakło tu trochę reżysera tej sceny - na dziewięć osób tylko 3, w porywach do czterech patrzą się w obiektyw. Kobieta w sukni w paski i stojąca za nią - patrzą na coś/kogoś obok aparatu. Coś się musiało zdarzyć z lewej strony aparatu - bo oczy dwojga modeli skierowane w tamtą stronę. Źródło światła stamtąd. Dużo strachu i niepewności mają w oczach wszyscy zebrani. Tylko jedna królowa życia, zadowolona i uśmiechnięta. 

Państwu udanych zdjęć i dobrego światła życzę i jeszcze lepszych min z rodzinnych spotkań niż towarzystwo powyżej. :)


- - - - - - - - - - -
Raz na jakiś czas patrzę dłużej na zdjęcia, które trafiają mi w ręce. Dzielę się spostrzeżeniami, zapraszając państwa do patrzenia dłużej na zdjęcia, na te, lub inne, na własne archiwa, na to, co miga nam codziennie przez internet przed oczami. 



 

Augustis i jego kolejne tysiące kadrów

$
0
0

Bolesław Augustis, Białystok, 15 czerwca 1935 / albom.pl dzięki WIDOK


Jest taka rzecz na którą czekam. Książka. Wiem, że kiedyś powstanie. Już były dwie: "Augustis" oraz "Augustis 2.0". Kiedyś będą kolejne. Bo ciągle dygitalizowane są zbiory Augustisa. Bo ciągle go mamy więcej. Fotografował przedwojenny Białystok, jak nikt inny. Inne miasta mogą po prostu zazdrościć. Obraz totalny - pełen przekrój życia społecznego, w portretach, w "ulicówkach", w reporterskich ujęciach. 

I tak patrzę na to zdjęcie na samej górze. I myślę. pewnie było kadrowane przez fotografa. Bo po co paniom byłby ten pan z lewej na zdjęciu do albumu? No po co? Więc kadrowane dla klientek. Ale to zdjęcie jest absolutnie zjawiskowe. Pokazuje zaplecze i warsztat. Czyli tak robili. Nie czekali na czysty kadr. W poziomie robione, na szeroko. Ostrość na przyszłe klientki. Się wytnie. 
Ale też jest w tym pełnym kadrze coś więcej. Jest opowieść o mieście (da się zlokalizować po widocznej architekturze, jesteśmy w samym sercu miasta, na głównej ulicy. Jesteśmy zaraz przy katedrze, stoi po prawej poza kadrem.). Jest opowieść o ludziach zajętych swoimi sprawami. I jest bardzo przyzwoity kadr. Panowie po lewej i prawej dobrze równoważą. Wszystko się zgadza. Aż żal by wycinać ;) 


Bolesław Augustis, Białystok, 29 września 1935 / albom.pl / dzięki WIDOK



Zostawiam Was na dziś z kilkoma klatkami Augustisa. Po więcej idźcie koniecznie na stronę albom.pl 

Stowarzyszenie Widok, właśnie rozesłało informację prasową, którą znajdziecie poniżej. Zachęcająco to wszystko brzmi, prawda? Podkasty, zdjęcia nawet w tysiącach, wszystko ekstra. Tylko kiedy kolejna książka? 

Na miłośników starej fotografii czeka kolejna porcja zdjęć Bolesława Augustisa, twórcy największej międzywojennej kolekcji tzw. „ulicówek” w Polsce. Na kadrach więc przede wszystkim wyelegantowani spacerowicze, ale jest też kilka niespodzianek. Tym razem zdjęciom towarzyszą także podcasty, dzięki którym możemy poczuć klimat Białegostoku lat. 30. 

Konserwacją i digitalizacją liczącego ponad 10 tys. klatek zbioru Augustisa od lat zajmuje się Grzegorz Dąbrowski. Sukcesywnie dodaje kolejne fragmenty kolekcji, uzupełniając je opisami i szukając do nich ciekawych kontekstów. 

Fotografie, cudownie ocalone w 2004 ze starej szopy przy ul. Bema, od początku budzą ogromne zainteresowanie nie tylko samych białostoczan, którzy znajdują na nich swoich bliskich, ale też środowiska fotograficznego. Do tej pory wydano dwie książki z pracami fotografa. Album „Augutis 2.0” zdobył w 2019 roku nominację do tytułu polskiej Fotograficznej Publikacji Roku. Znalazł się też w finale najważniejszego na świecie festiwalu fotografii dokumentalnej w Arles.

3061 nowych starych zdjęć

Tym razem kolekcja wzbogaciła się o 3061 zdjęć, tym samym zbiór, który można obejrzeć na stronie albom.pl liczy już 8258 fotografii.


Bolesław Augustis, Białystok, 18 sierpnia 1938 / albom.pl / dzięki WIDOK



Grzegorz Dąbrowski: - Zacząłem numerować odsłony i ta to już „Augustis 4.0”. Podobnie jak na udostępnianych wcześniej kadrach, występują tutaj przeważnie Białostoczanie, spacerujący po ul. Kilińskiego, gdzie fotograf miał swoje atelier Polonia Film, po Plantach, w okolicy kościoła farnego. Ale jest kilka niespodziewanych zdjęć. Jedno, z 13 stycznia 1937 roku przedstawia rodziców Augustisa i jego trzy siostry. Do tej pory nie wiedzieliśmy, jak wyglądają. Unikatem jest też seria fotografii dokumentująca żydowski kondukt pogrzebowy z 1936 roku. Zapraszam do oglądania, może ktoś znajdzie jeszcze coś, co mi umknęło.

5 podcastów: Białystok. Jeden dzień

Bonusem dla fanów Augustisa są kilkuminutowe podcasty. Na facebookowym profilu albom.pl udostępnionych będzie ich w sumie pięć – pierwszy o samym fotografie i jego kolekcji, cztery pozostałe o Białymstoku lat 30. Zdjęcia zilustrowane są fragmentami artykułów z przedwojennych gazet. Pomysł polegał na tym, by na każdym z podcastów pokazać zestaw fotografii z jednego, konkretnego dnia, np. 9 października 1937 roku i dobrać do niego teksty z białostockich gazet, które ukazały się z tą datą. Artykuły pochodzą ze zbiorów Podlaskiej Biblioteki Cyfrowej. Wyboru zdjęć i tekstów dokonał Grzegorz Dąbrowski, lektorką jest białostocka dziennikarka radiowa Miłka Malzahn. Trudno się nie uśmiechnąć słuchając tych nagrań i widząc kadry z dawnego Białegostoku.

- Język jest zdecydowanie przedwojenny. Warsztat dziennikarski też trąci myszką, dzisiaj nikt nie podaje nazwiska i adresu złodzieja, a wtedy było to na porządku dziennym – mówi Dąbrowski. - Ale niektóre tematy bywają nieśmiertelne, na przykład o rozrabiającej na ulicach młodzieży, zwanej sztubakerią, czy dziurach w kasie miejskiej. Brzmi współcześnie, prawda?

Fotografie Augustisa wykonane zostały w latach 1935 – 38, większość w centrum w Białegostoku. Dokumentują dawnych mieszkańców miasta, ale też oddają wygląd i układ ulic, detali architektonicznych, strojów, zwyczajów białostoczan. Przedstawiają też rodzinne i publiczne uroczystości, strajki, zakłady pracy, klasy szkolne, sklepy, ogrody. Kolekcja Bolesława Augustisa w ogromnym stopniu wzbogaca fotograficzny zbiór archiwaliów na temat Białegostoku.


Bolesław Augustis, Białystok, 25 marca 1936 /albom.pl / dzięki WIDOK

Bolesław Augustis, Białystok, bez daty / albom.pl / dzięki WIDOK

Bolesław Augustis, Białystok, Pogrzeb żydowski, 23 lipca 1936 / albom.pl / dzięki WIDOK

 

Najgorzej jest pod wieczór

$
0
0

[tekst towarzyszący serii zdjęć Leszka Górskiego "Acid" / wszystkie zdjęcia w poście: Leszek Górski / dzięki uprzejmości autora] 

- Najgorzej jest pod wieczór. Szczególnie gdy dzień nie poszedł idealnie według planu. A zawsze coś się wysypało. Ktoś nie odebrał telefonu, ktoś inny zajechał drogę, pani w spożywczaku miała gorszy moment. I tak się to kumuluje, zbiera, nakłada. No i najgorzej jest pod wieczór. Zaraz się przeleje. Zbiera się niechcący, dokłada i pączkuje mimochodem, no ale koło siódmej awaria jest prawie prawie. Jak dobrze, że nie mam telewizora. Ktoś by mi wyjaśnił, nie daj Boże, stan świata na dziś. A to by było nie do zniesienia. Nie-do-odzobaczenia. Bo skoro własny kawałek ziemi, tętni podskórną rzeką, która tylko czeka żeby się puścić wolno i zalać i pognać daleko. No i teraz jeszcze, w tym delikatnym stanie, dowiedzieć się, że planeta umiera, że minister coś powiedział, znowu ktoś zabił, nakradł, krzywo się spojrzał. Środkowy palec pokazał, bo też mu już wezbrało. O nie, nie.




- No, nie. To jest wybór drogi życiowej, może brzmi szeroko i dumnie, ale dziękuję uprzejmie za stan świata. Wejdę i spojrzę jak się ma, tylko kiedy będę na to gotowy. Po przebudzeniu, ale przed kawą, żeby ten stan nie wziął nade mną góry od samego rana.




- Nie, znajomi nie wiedzą. Bryluję wiedzą i oczytaniem. Zdanie na każdy temat. Aktualności pomijam taką specjalną miną, gdzie trzeba mięśnie twarzy wyćwiczyć. Betka, to chwilę zajęło. Brwiami się rusza tak specjalnie, i to zamyka mój udział w dalszej dyskusji. No więc nie wiedzą, bo po cholerę mają wtykać sprawy. Tacy oni są czuli i obserwujący, przejmujący się losem planety. Blistry po lekach do zmieszanych czy jednak plastik? Zrywacie tę folijkę przed wyrzuceniem, czy nie? Mleko tylko sojowe lub migdałowe, bo przecież tyle krów cierpi. Samochody autonomiczne to jest w ogóle super jazda, nie trzeba mieć prawka, i ekologiczne jakie! I ile mniej wypadków, ile mniej zdawania się na ludzką głupotę i brak refleksu. No tylko te miejsca pracy, tu trzeba czule i uważnie i wyważenie dla środowisk lokalnych... 



- O i widzisz, i już znów napiera, wyłamuje, zalepiam dziurki, ale ona ciągle wrze i gotuje się do puszczenia tam. Przyłapałaś mnie. Wieczór. Oby szybciej minął.

 




- Nie, no co ty. Żaden spokój. Sny też mam popaprane. Natomiast znieczulenie się stosuje. I właśnie jest ta cienka granica, te kilka godzin, między końcem roboty a snem, kiedy znienacka wieści ze świata mogą dopaść. No a po co mi one są, tak właściwie? Nerwicę mam już, zdiagnozowaną od kilku lat. Depresja, stany lękowe. Wiesz, gdybym wiedział, że ten minister to do sensu coś powie, że ktoś mądry ma nas w swojej opiece, że ludzie generalnie wiedzą dokąd zmierzamy. Choć namiastkę spokoju poproszę. Więc wychodzę na spacer. Byle wyjść. Nie słyszeć, nie widzieć. No bo mogę się nie przejmować losem umierającego słońca, chociaż cholerne pół godziny, ok? 


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 

wystawę "Acid" można oglądać do końca roku w Nowohuckim Centrum Kultury w Krakowie. 

Leszek Górski – Blog Przewrotny Pod Prąd (leszekgorski.pl)

Fotografia na kwasie, czyli „Acid” Leszka Górskiego - otwarcie już jutro! (fotopolis.pl)


Jak pisać o fotografkach?

$
0
0





„Lagunie można wybaczyć rozproszenie. Kanałom nie trzeba. Odbite w nich miasto wydaje się prawdziwsze niż ono samo. Nawet jeśli woda na butelkowozielonej powierzchni rozmywa lekko kontury budowli. Łatwiej jej ufać niż niebu, na którym żywioł wiatru i siła blasku rozmazują chmury ciągnące nad liniami kopuł, odrealniają rdzawą czerwień wież i kominów. Światłocień Tycjana broni swojej autentyczności na horyzoncie Wenecji.”

Ten quasi poetycki, mówiąc delikatnie, opis przyrody ma nas wprowadzić w nastrój, w którym w końcu powstanie zdjęcie Zofii Chomętowskiej. Chyba po to, żebyśmy zrozumieli aurę. Choć nie jestem pewna. Pochodzi z książki Urszuli Ryciak „Światłoczuła”, majowej premiery Wydawnictwa Literackiego.

Nie wyzłośliwiam się tutaj, znajdując jeden nieprzystający do reszty utworu fragment, raczej odnajduję na chybił trafił a przy okazji nieźle reprezentatywny przykład. I taka jest ta książka. Takim rozlaniem pisana. Taka nieuchwytna, a zawiła, a nie bardzo wiadomo o czym i dlaczego. Gdy porzucimy nadzieję na konkrety i fakty, być może zadowoli wybranych. 


„Światłoczuła” jest wydana przepięknie. Czysta przyjemność z trzymania tej książki w rękach. Zdjęcia co prawda idące w seledyn albo sepię, ale jest ich sporo i naprawdę dobrze są umiejscowione. Można się zapoznawać z artystką.

Tylko, że proponuję państwu trzymać się od tej pozycji jak najdalej. 54,90 złotych przeznaczyć na inny cel. Albo dorzucić 15 zł i zanabyć lepszą pozycję (o tym zaraz, a link na dole) Czas zmarnowany na czytanie, spożytkować ciekawiej i treściwiej. Owszem, nie żartuję, coś poszło nie tak, nawet bardzo nie tak.

 

Historia fotografii leży tu i woła o pomoc. Nawet nie wiem skąd autorka wzięła takie koncepcje, że na przykład: fotografia piktorialna „zrobiła pierwszy krok, by wejść na salony sztuki” [bo dotąd to gdzie była? Albo co napisać wtedy o Gustavie Le Grey’u?], albo takie zdanie „za kilka lat to zdjęcie wejdzie do historii polskiej fotografii jako przykład modnego u schyłku lat dwudziestych piktorializmu” [jakby w tym kanonie „za kilka lat” było miejsce na Chomętowską czy inną kobietę...]. Albo to „nie wybierasz do zdjęć dziwaków, jak amerykańska artystka Diane Arbus...” [chociaż twórczość pań dzieli nie tylko geografia, historia ale drobne kilka dekad życia]. Ta Diana to akurat chyba wypadek przy pracy, tudzież bardziej skomplikowana i metaforyczna parabola, bo już tutaj się zgadza czas: „Dokładnie w tym samym czasie, kiedy odcedzasz fotografowane postacie sitem światła od egzystencjalnej udręki, uznana w Stanach Zjednoczonych fotografka Dorothea Lange opuszcza swoją wygodną pracownię, w której robiła portrety. (...) Za kilka lat zainspirowana przez profesora Paula Schustera Taylora, opisującego kryzys ekonomiczny, wyruszy na amerykańską prowincję dokumentować skutki społeczne załamania gospodarczego”. Nie zgadza mi się tu zaś wszystko poza faktycznie czasem. Jakby nie dało się powiedzieć prościej i poza inspiracjami i wenami, po prostu Lange została zatrudniona w rządowym projekcie Farm Security Administration, a Schuster Taylor był współpracownikiem jej i mężem.

Albo to „zanim Dora Maar (...) ikona surrealistów – rozpadnie się psychicznie odtrącona przez swojego kochanka Picassa, zrobi tysiące zdjęć i setki kolaży fotograficznych. Stanie się także prekursorką fotografii reklamowej...” Dora Maar rozpoczęła karierę w latach 1930-tych, trochę późno by być prekursorką fotografii reklamowej, która od przynajmniej dekady miała się znakomicie. Jest jeszcze jedna solidna wpadka z rayografią, tak, ta na której polecam sprawdzać sensowność zanabycia książki o historii fotografii.

 Ale kto by tam się wdawał w szczegóły? I to boli bardzo, że fakty są podane i tak wypaczone, że robią krzywdę. Napisane ładniej, śliczniej, potoczniej, z zachwytem, z na głębokim wdechu słowami zbyt dużymi, by mogły odpowiadać prawdzie, utrwalają zasłyszane brednie lub jakieś tworzą widzi-mi-się. I to wszystko przeplecione nieprawdopodobnymi wręcz faktami z życia Chomętowskiej. Takimi, że jedzie w konkretne miejsce, spotyka się z kimś, i tak precyzyjne i – prawdziwe, że doznaję w trakcie lektury szoku. Jak to się stało, że w jednym miejscu autorka płynie w meandry historii i wybiera sobie z niej co woli, a z drugiej zaś trzyma się faktów, choćby codziennych – o fotografce. Ta precyzja dat, spotkań, miejsc, niewiarygodna. 


Aż tak, że biorę z półki „Albumy fotografki” – onegdaj Fotograficzną Publikację Roku, cztery książki wydane przez Fundację Archeologia Fotografii. A tam przecież całe życie Chomętowskiej – rozpisane na kadry, listy, ułożone chronologicznie, opracowane, dodany esej dla kontekstu. I nagle przychodzi olśnienie. Tu są wszystkie te fakty, których Ryciak użyła w swojej książce. Ani jednego więcej nie ma, dokładnie odtąd-dotąd, tylko napisane inaczej. Płynniej, zbyt dużymi słowami, z natchnieniem i weną i – do Chomętowskiej kierowane – ciągle' ty i dla ciebie, i ty byłaś, i ty jesteś'. Maniera, której można być fanem lub się jej sprzeciwiać. Należę do tej drugiej puli, ale to maniera i de gustibus. Ale fakty! Po olśnieniu wertuję „Światłoczułą” wnikliwiej i znajduję, w podziękowaniach: „Dziękuję Annie Kotańskiej, Karolinie Puchale-Rojek, Annie Topolskiej, Muzeum Warszawy i Fundacji Archeologia Fotografii za wspaniale opracowane albumy ze zdjęciami Zofii Chomętowskiej, które były niezwykle pomocne w odtwarzaniu historii”. Powinna tu być errata a w niej „które umożliwiły napisanie tej książki”.






Cisną mi się tu różne słowa: jak tak można, ale czy to nie przesada, czy to już plagiat, i tak dalej. Każdy pisać może, prawda? Wydawać też, aczkolwiek jednak żal do Wydawnictwa Literackiego, że nie przypilnował i takie rzeczy wypłynęły pod auspicjami.

Popularna autorka popularnych książek i jest jakaś szansa na wprowadzenie Chomętowskiej do świata znanych ogólnonarodowo. No może i ok, ale nie za taką cenę chyba jednak. Nie na czyjejś pracy, a jeśli nawet, bo specjalistą od każdej dziedziny życia być nie można, to niech to będzie sztos i arcydzieło, a ci co położyli podwaliny ciężką naukową pracą wyniesieni będą na piedestał. No więc to nie jest „Udręka i Ekstaza” o Michale Aniele ani chociaż „Capa. Szampan i krew” trzymając się fotografii.

Zatem jest taki wybór – chcecie fakty o Chomętowskiej z mnóstwem zdjęć, z pierwszej naukowej ręki? Czy wolicie tchnienia egzystencjalne o „ikonie polskiej fotografii XX wieku”? Liczę, że to pierwsze, i tu odsyłam – po uprzednim sprawdzeniu, że pozycja jest dostępna jeszcze, do sklepu FAF’u:

https://faf.org.pl/produkt/zofia-chometowska-albumy-fotografki/


Ta alternatywa mówi niestety o czymś jeszcze. Fotografki, fotografowie, książki o nich, biografie, opracowania archiwów, pozostają jedynie w naszej bańce. Nie dorośliśmy jeszcze, żeby pisać wielkie książki i wydawać je w tysiącach, rzetelnie i pięknie i merytorycznie i ślicznie. Archiwa są, autorzy i autorki są, projektanci i projektantki są, wydawnictwa – niby są. I wydają i chwała im za to. Ale gdy idę z propozycją spisania recenzji z takiej a takiej książki, to okazuje się, że przy tych nakładach mizernych, szeroka publiczność jest bez szans na zdobycie, a zatem i mój zleceniodawca sugeruje wybrać coś bardziej rozpowszechnionego. A rozpowszechnione to tylko te za duże słowa, koniecznie legendy i prekursorki, same smaczki i skandale, sensacyjne sprawy, obcowanie z absolutem.

I dlatego nie dorośliśmy. Zostajemy przy ultra niszowych rzeczach. 

Poza niszowymi ciągle, z ubolewaniem to piszę, Zofii Chomętowskiej „Albumach Fotografki” mam jeszcze jedną perłę. To odkrycie, a raczej przywrócenie do wielkiej historii fotografii polskiej Kazimiery Dyakowskiej - książka Eweliny Lasoty „Naga. Portret i akt 1959-1966”. Lasota była kuratorką wystawy prezentowanej na przełomie 2021 i 2022 w Muzeum w Gliwicach. Książka została. Niepozorna. Wręcz kieszonkowa. Świetnie opracowana, pełna dokumentów i zdjęć (które nie idą w żaden niepożądany kolor) oraz genialnie napisana, językiem merytorycznym a płynnym. Wciągająca lektura, stale dostępna w księgarni Muzeum: 

www.muzeum.gliwice.pl/pl/nasza-ksiegarnia/produkt/naga-kazimiera-dyakowska-portret-i-akt-1959-1966 



Zaczynamy od najważniejszej sprawy: wystawy Dyakowskiej „Impresje dziewczęce (Portret akt) zorganizowanej w Krakowie w 1966 roku. Wystawy, która podróżowała po Polsce aż do 1972 roku. Autorka prowadzi nas do archiwum rodzinnego, śledzi zapiski na temat tej ekspozycji w prasie, przedstawia głosy w dyskusji na jej temat i generalnie odmalowuje sprawy tak, jakbyśmy świeżo z wystawy wyszli. Jest czas na superlatywy i gratulacje, ale i na kontestację. Wszechstronność. Potem poznajemy środowisko, scenę na której zaistniała właśnie Dyakowska, atmosferę i kierunki rozwoju. Poznajemy Dyakowską jako twórczynię, skąd i dlaczego, patrzymy na prace. Jest tu też umiejscowienie jej twórczości, sprawdzenie jak się miała wobec innych aktów tworzonych w epoce. Wreszcie na koniec zagłębiamy się w historię rodzinną fotografki i jej życie osobiste. Mnóstwo źródeł, faktów, kontekstów.


I można porywająco pisać i wydawać z najwyższą dbałością o zdjęcia. Niestety z Dyakowskiej nie zrobimy już prekursorki ani legendy. Chociaż nie wiem czy jest taka potrzeba. Wartościowe rzeczy i tak wypłyną i zostaną na dłużej. Ten szeroki ogół niestety nie wie i się raczej nie dowie. Szerokie rozpowszechnianie może nie musi parterować jakości?

 

* Ula Ryciak, „Światłoczuła. Kadry z życia Zofii Chomętowskiej”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023

 

* „Zofia Chomętowska. Albumy fotografki”, red. Julia Odnous, wyd. Fundacja Archeologia Fotografii, Warszawa 2016 --> https://faf.org.pl/produkt/zofia-chometowska-albumy-fotografki/

Karolina Puchała-Rojek „Entuzjastka 1912-1935”

Anna Kotańska, Anna Topolska „Profesjonalistka 1936-1944”

Anna Kotańska, Anna Topolska „Dokumentalistka 1945”

Karolina Puchała-Rojek „Emigrantka 1946-1981”

 

* Ewelina Lasota, „Kazimiera Dyakowska. Naga. Portret i akt 1959-1966”, wyd. Muzeum w Gliwicach, Czytelnia Sztuki, Gliwice 2021 --> www.muzeum.gliwice.pl/pl/nasza-ksiegarnia/produkt/naga-kazimiera-dyakowska-portret-i-akt-1959-1966 

 



Viewing all 89 articles
Browse latest View live