Quantcast
Channel: miejsce fotografii
Viewing all 89 articles
Browse latest View live

Szlachetniej w czarnobieli?

$
0
0
Mój ulubiony temat, czy raczej jeden z ulubionych. Kiedy kolor a kiedy czarnobiel. Kiedy, po co, dlaczego. No jak już jest ten wybór, to dla mnie istotne po co ktoś tak robi. Nie raz i nie dwa pisałam o tym używaniu. Inaczej jeśli pomyśli fotograf i dobierze, zawczasu, z premedytacją. Dalej inaczej jeśli wybierze fotograf po czasie, zdecyduje, że lepiej będzie, albo cokolwiek innego wymyśli.
Gorzej zawsze - w moim odczuciu - jeśli wybierze ktoś za fotografa. Mam na myśli klienta, odbiorcę. Zdejmie sobie kolor. Gorzej, jeśli zdjęcie funkcjonuje w kolorze i jakoś jednak pomyśli kolor odjąć.
Nagminnie się tak dzieje, gdy kto ważny umiera, nagle czarnobiele wszędzie, jakby nigdy nie miał zdjęcia w kolorze. No przecież żałoba, a w żałobie jedynie czerń!

Dziś nie o tym kto komu i kiedy, ale dlaczego. Dotąd wydawało mi się... No właśnie! Dlaczego ktoś zdejmuje kolor? Dlaczego robi to fotograf a dlaczego klient? Rozważmy...

Bo szlachetnie. Tak się wtedy robi retro, jak na starej fotografii. [Bez przesady, nie aż tak retro, żeby sepię dawać]. Tak jest stonowanie, nawet jeśli dramatycznie, prawda?

Bo uniwersalnie się robi. Czarnobiel to czarnobiel a nie spłowiały kolor z ORWO, ani czysty i gryzący kolor naszych czasów, jasny, świeży, agresywny. Trochę może uniwersalnie.

Bo nie przeszkadza. Jak ktoś nie spostrzegł dużej czerwonej plamy w tle, to może i faktycznie czasem nie mieć wyjścia. Czarnobiel sprawi, że się tak rzucać w oczy nie będzie. Więcej elegancji.

Bo podbijamy nostalgię, emocje cięższe, przecież konotujemy tę przeszłość, uniwersalność, szlachetność, itd. To nie po to zdejmują kolor na żałobę?

Dotąd wydawało mi się.
Microsoft Oxford Project, zajmujący się sztuczną inteligencją właśnie niedawno wypuścił do testów aplikację - jeszcze w wersji demo. Ta akurat: https://www.projectoxford.ai/emotion służy do rozpoznawania emocji ze zdjęć. Idzie powiedziałabym prawie, prawie. Wracając do tematu - czarnobiel co robi w zdjęciu? No to postanowiłam sprawdzić na prawie-że-losowym zdjęciu. Ale żeby sobie nie sugerować niczego, nie że znajdę coś i zdejmę kolor i sprawdzę znowu. Przypadkiem istnieje na stronie laureatów konkursu BZ WBK Press Photo 2015 zdjęcie wygrane w wersji kolorowej i czarnobiałej [ciągle wiszą, nikt się ciągle tym nie zainteresował, nie zdjął]: tutaj
To sprawdzamy.

Zdjęcie analizowane: Piotr Bławicki (East News),  http://www.bzwbkpressfoto.pl/15/laureaci,48.html 

Oczywiście, może być, że aplikacja jest w wersji ekstremalnie początkowej [nie sądzę jednak, skoro jest publiczna]. No to szok!
- Złość - większa w czarnobieli?! Czyli ta wściekła czerwień nic nie robi? Robi mniej niż czarnobiel.
- Pogarda - znowu większa w czarnobieli. Ale śladowo, więc zostawmy temat.
- Zniesmaczenie - różnica także minimalna, znowu więcej w czarnobieli.
- Strach - w kolorze wyrazistszy zdecydowanie. No kto by pomyślał? [tylko ja mam te wszystkie skojarzenia, że strachy nocne, thriller nigdy za dnia, a horror to już nigdy-nigdy?czarno, ciemno, nie?]
- Szczęście - zdecydowanie go więcej w czarnobieli. To może dlatego ludzie te ślubne zdjęcia życzą w b&w? Cóż bardziej na plus niż ten ekstra kolor, nie? Otóż bardzo zdecydowanie nie :)
- Neutralność - też niespecjalnie neutralna, różni się jej poziom i więcej neutralności zachowuje czarnobiałe zdjęcie. Czyli tu by się może coś wreszcie zgadzało, że jakieś ułożone, uniwersalne czarnobiele zwykle.
- Smutek - ok, czarnobiel wygrywa. No wreszcie. Śladowo i tak i z pewnością nie tego się spodziewałam.
- Zaskoczenie - większe w kolorze! Poza tym, że totalne i pełne całościowymi wynikami tego przeliczenia.

A Wy co myślicie o tym?


Ileż można z tym Majdanem?!

$
0
0
Ileż można z tym Majdanem?!
Był taki szczególny moment kiedy nam zależało, byliśmy poruszeni, wertowaliśmy gazety, szukaliśmy informacji, przeglądaliśmy Internety. Chcieliśmy wiedzieć i widzieć więcej. Był taki czas, nie wyprzemy się. Ale kiedy nam to spowszedniało?


Fot. Agata Grzybowska /Gazeta Wyborcza/, zdjęcie roku BZ WBK PressFoto 2015 

Fot. Simona Supino /Super Express/, zdjęcie pochodzące z fotoreportażu, który otrzymał pierwszą nagrodę w kategorii "Wydarzenia" Grand Press Photo 2014 


Zdarzył się Majdan Niepodległości, a zaraz po nim Krym. Wojna nie oddaliła się od Polski ani o centymetr, tymczasem spadło zainteresowanie. Teraz trwa Donbas. Nikt głośno nie wypowie, ale wielu z nas w skrytości własnych myśli, już powtórzył: ileż można z tym Majdanem?! Wiele o tym napisano, badano i zastanawiano się ile trwać może wojna w mediach? Kiedy news jest gorący a kiedy musi ustąpić czemuś mniej istotnemu? Nie można widza na tej wojnie trzymać w nieskończoność. Nie można publikować w kółko podobnych zdjęć, nikt nie zwróci uwagi, że to inna wieś, inny dzień, kolejny dramat. Przesyt i znudzenie.

Nie brakuje gestów poparcia. Coraz już rzadziej zdjęcia profilowe są w kolorach ukraińskiej flagi. Pałac Kultury już dawno nie świeci na żółto niebiesko. Ciągle wspieramy, choć może mniej ochoczo pomagamy. Z pewnością zapytani w sondzie czy ankiecie odpowiemy: tak, zależy nam, nie jest nam obojętne, jesteśmy z wami, od setek lat, i tak dalej, nasi sąsiedzi. Na wojnę tam na wschód nie jedzie ta sama rzesza dziennikarzy. Majdan to jednak był plac w stolicy europejskiej. Jednak bezpieczniej. Ot manifestacja, choć dość ekstremalna. Ale Donbas to już jest kawałek dalej. Ciągle niewiele w porównaniu z Syrią, z Irakiem czy którymkolwiek konfliktem w Afryce. Ukraina to jest nasz region. Dysproporcja w ilości dziennikarzy jadących do Kijowa a do Donbasu jest absolutnie wytłumaczalna. Gdzie Rzym, gdzie Krym.

Majdan to jeden plac, wystarczyło się odwrócić by obejrzeć obydwie strony konfliktu. Popatrzeć im w twarze. Rozegrał się gwałtownie, ale emocje były w zwykłych ludziach. Tymczasem Donbas toczy się na wielu kilometrach. Wroga głównie słychać. Armie przeciwko armiom. Szansa na fotogeniczną sytuację maleje. Najwytrwalsi dziennikarze ciągle tam są, jeżdżą i wracają. Ich misja trwa.
Czemu wszędzie tylko Majdan? Dawno plac opustoszał, pochowano zmarłych, minęła żałoba, nowy rząd, wybory, nowe wyzwania, szmat czasu i zmian. Tysiące zdjęć, ale sprawa zamknięta. Wojną są wszyscy zmęczeni już na drugi dzień. Nawet jeśli powstają świeże obrazy, to te emocje już znamy, każdy w końcu wie jak wygląda wojna. Chcąc nie chcąc ciągle patrzymy na Majdan. Bardziej on plastyczny, docierający do wyobraźni momentalnie. Wielkie miasto, największy plac, kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych, cywil kontra żołnierz. Szok. Poruszenie świata. A tu wojna, której nikt nie wypowiedział. Zawiłe sprawy ilości niepodległych nagle republik, ochotniczych batalionów, trilateralne grupy kontaktowe, czterostronne deklaracje. Wojna trudna do rozeznania. Ale skoro wojna, to nam jest już dobrze znana, kolejne ofiary, ostrzeliwania, rozbite rodziny, uchodźcy, pomoc humanitarna, itd. Gubimy może się już w faktach, które referendum, jak to było z zawieszeniem broni, które sankcje i gdzie, ale wiemy jak to z grubsza wygląda.

Donbas trwa. A my ciągle z tym Majdanem w fotografiach. Owszem stały się symbolem zrywu, kolejnego porywu i solidarności. Gdyby nie Majdan, nie byłoby Krymu, dość proste domino.
Zdjęcia, które otwierały nam oczy półtora roku temu, dziś już opatrzone. Konkursy fotograficzne znowu wygrywają zdjęcia stamtąd. (Da się to wyjaśnić oczywiście czytając regulaminy, które różnie dopuszczają zdjęcia z danego okresu.) Wystawy, pokazy, rok temu, potem przez cały kolejny, jeszcze na rocznicę, i ciągle, i dalej. Ileż można?

Odpowiedź jest niestety skomplikowana. Mamy znakomite zdjęcia z Majdanu, lepsze niż z Doniecka czy Ługańska. Nie da się tego wyjaśnić tylko ilością fotografów na miejscu, czy uświęceniem symboli, dysproporcją wydarzeń czy ich reprezentacją. Na Majdan patrzyły oczy świata. Napięte i czujne, śledzące każdą minutę zajść. Nie umiemy tak oglądać wojny. Albo się zdarzy szybko, albo zrozumiale, albo będzie miało ludzką twarz, albo dajcie nam przerwę! Bo widz nie może być ciągle na wojnie. Trzeba uatrakcyjnić mu przekaz innym kataklizmem. Nikt już nie chce patrzeć na wojnę. Jak już musimy, to chociaż na coś co miało twarz, czyjeś oczy i wielką wygraną. Ale tak, tak, pomagamy, jesteśmy z wami, sąsiedzi.

Był moment solidarności, porywu serc. A teraz mamy codzienność. I tylko ten Majdan znowu w gazetach, jak odgrzewany kotlet. Pamiętasz kiedy to było? Pamiętasz co wtedy zrobiłeś/zrobiłaś dla ludzi na Majdanie? „Nie wystarczy kliknąć lajka”. [i]




[i] Napisał na facebooku 21 listopada 2013 Mustafa Najem zapoczątkowując demonstrację na Majdanie Niepodległości. 

więcej:

kwiecień 2015 dla Digital Photographer Polska

Vincent nad Renem...

[felieton] Nieznośna zazdrość obrazu

$
0
0
Jaki kraj taka polityka, jaka polityka taka fotografia? Tekst napisany w czerwcu 2015 dla Digital Photographer Polska. To dość istotny fakt, prawda?



Pete Souza, Prezydent USA Barack Obama złapany w sieć Spidermana, trzyletniego Nicholasa Tamarin, Biały Dom, Waszyngton, Stany Zjednoczone, 26 października 2012 White House

oryginalny podpis: United States President Barack Obama pretends to be trapped in Spider-Man's web as he greets Nicholas Tamarin, aged three, in the doorway between the Oval Office and his secretary's office. Spider-Man had been trick-or-treating for an early Halloween with his father, White House aide Nate Tamarin, in the Eisenhower Executive Office Building. President Obama declared this photograph his favourite picture of 2012 when he saw it hanging in the West Wing a couple of weeks later. 


Nieznośna zazdrość obrazu

Wakacje kolejne, szef kazał coś lekkiego. To może coś, w czym wszyscy jesteśmy mocni – polityka? Temat nielekki co prawda, ale wakacyjnie aktualny. Czeka nas zmiana na fotelu prezydenta w sam środek wywczasu. Nie będzie agitacji, żadnego stawania po stronach. Pozwolę sobie urlopowo na drobne roszczenia, niewielkie żądania. Czy my moglibyśmy tu w kraju nad Wisłą mieć taką fotografię polityczną jak mają za wielką wodą? Czy to takie nierealne? No to chociaż jak z surowej Skandynawii?

Czy na fotografii przypadkiem nasz prezydent mógłby się zdrzemnąć na kanapie w gabinecie? Przebiec z wnukami korytarzem? Pani premier szykująca kolację w swoim domu, w swetrze i z uśmiechem na zdjęciu z oficjalnej kampanii? Pani marszałek na kocyku w sportowym stroju z familią? Pan poseł grający w piłkę, oczywiście nie w garniaku? Senator w galerii czy innym teatrze, relaks z kulturą najwyższych lotów. Jakiś taki ludzki typ, cieplejszy, obyty, zwyklejszy mi się marzy i ciągle nie myślę o emigrowaniu. Czemu to się nie da?

Posłowie i senatorowie w piłkę kopią, bywają na rautach i w wielkiej kulturze gośćmi honorowymi. Marszałek i premier, zwykli ludzie, niejedną kolację robiły, na niejednej wycieczce były. Prezydent już za moment były, ma wszak sporą gromadkę wnuków, a drzemka powinna być w ramach obowiązków służbowych. Czyli sytuacje nie z kosmosu, wykonalne, możliwe, wielce potencjalne, że się zdarzają, że mogą być.

Co gorsza, nie myślę wcale o zdjęciach kompletnie wymyślonych. Szwedzcy politycy fotografują się do oficjalnej kampanii na luzie, to znaczy i w swetrze, w domu, przy sałatce, na wycieczce, w ruchu. Prezydent Stanów ma właśnie takie śpiące zdjęcie, na innych, niezliczonych gania się z dzieciakami. Grający w piłkę politycy francuscy, włoskie posłanki bywające na imprezach charytatywnych, nawet z kieliszkiem w dłoni mogą na zdjęciu wystąpić. Polityka krajowa nie cierpi, świat się nie zawala, a ludzie…? No właśnie. Afery drzemkowej nie robią, nie pytają na co jeszcze polityk sobie pozwala w czasie płaconym z MOICH podatków? Ano nie.

Jak polityk wygląda, każdy widzi. Oficjalny strój, dostosowany do okazji, dress code klasa master. Twarze słuchające, gesty otwarte, to kwestia obycia, wychowania, nauki. Przed wyborami robią się jeszcze bardziej otwarci, jeszcze bardziej słuchający. Marketing polityczny to coś mi obcego jednakże. Podobnie niestety marketingowcom politycznym – fotografia. Jak kiedyś badania wykazały, że kandydat sfotografowany w ¾ najlepiej się kojarzy respondentom, bo oficjalnie, godnie i słuchająco – idealny reprezentant, tak od tego momentu uchybień żadnych być nie może. Byle reklama banku, pardą, bije tychże polityków na głowę, bo w każdym spocie bankier słuchający i otwarty. Wszyscy potrzebują MOICH pieniędzy, ok., ale jednak role się różnią, może i obraz też trochę powinien?

A przepraszam, za politykiem zwykle jakaś flaga, jakieś tło, jakiś chwyt za serce! Toż się ważą losy kraju! Tłem, czyli ostatnim planem nie zawojuje się świata ani wyborcy nie przekona.
Co by powiedziała opozycja widząc polityka z kieliszkiem? Dyskredytacja, ochlaj przecież i alkoholik, a w życiu nie powierzę losów mej ojczyzny! Prezydent może nie drzemiący, ale podczas oficjalnej wizyty akurat uśmiechnięty, bez krawatu i na…wielbłądzie? Opozycja z pewnością zareaguje, że to egzotyka, Szogun przyczajony, obce tereny, turystyka za MOJE podatki, zbędny punkt podróży. Można tak długo.


To jest najgorzej: mamy polityków całkiem zwykłych ludzi, mamy ich zdjęcia w trakcie zwykło ludzkich czynności, mamy też wzory ze świata, że można bez kija od szczotki. Ale nie mamy tych obrazów i mieć nie będziemy. Spece od wizerunku boją się memów, wpadek i gaf. Jak polityk jest sztywny jest zdrowy, a jak się zachwieje, to będzie na pasku w telewizji. Media popularne bardziej zainteresowane są zawartością kieliszka niż słowami z przemowy. Przekaz musi być nienaganny, to znaczy taki by się nikt do niego nie przyczepił. Dmucha się na zimne, odstukuje kilka razy, uroki rzuca przez lewe ramię. A gdyby tak spuścić trochę powietrza? Przekaz fotograficzny ma gigantyczną moc, im mniej go napompujemy tym przecież szczery. I właściwie czemu oficjalna sesja nie może być jakby dla kobiecego pisma? Właściwie, no czemu nie?

Polityk w swetrze i z kotem.

$
0
0
Wcale nie chciałam zajmować się fotografią polityczną. Naprawdę. Sama przyszła. Przyszła inaczej niż do każdego z nas, kiedy atakuje z bilbordów, spotów, internetu i zewsząd. Oczywiście gdy zbliżają się jakieś wybory. Wszędzie podobne twarze, neutralne tła, wszyscy w 3/4, uśmiechnięci (lepiej lub gorzej). Ot główki. No ileż można ich?!
Więc nie chciałam się zajmować polityczną fotografią, bo w niej na pierwszy rzut oka nic ciekawego nie ma. Nie ma tu, u nas, w Polsce. Po prostu jeden totalny brak. A potem przyszła do mnie, jak wspomniałam, sama. W postaci archiwum fotograficznego poprzedniego prezydenta Bronisława Komorowskiego. Z grubsza około miliona klatek zrobione. Oczywiście świat widział promil, bardzo przebrane i mające sens, wybrane. No i tu już inna klasa. Reporterska robota, poziom niespotykany, ani tu, u nas, w Polsce, ani i poza nią. Gdzieś podobnie może na Ukrainie (od niedawna), może trochę w Skandynawii (ale bez przesady). Jest oczywiście jeszcze niedościgniony wzór - zdjęcia Pete Souza dla Białego Domu. No ale to przecież nie główki z bilbordów. To polityczny fotoreportaż. Poza oficjalnymi serwisami samych urzędów - gdzie właśnie niekoniecznie dba się o wizerunek i najlepszą obsługę, oglądamy czasem znakomite zdjęcia fotoreporterów z zewnątrz uczestniczących w wydarzeniach. 
Skoro zatem już temat fotografii politycznej przybył sam, trzeba się było rozejrzeć. No właśnie - w fotoreportażu było na co popatrzeć. W portretach, tak już mniej. A u nas w kraju, no to w ogóle na nic. [żale wylewałam nawet w druku]
Zdarzyła się kiedyś sesja byłej pani premier, od razu awantura. Trudno w takiej sytuacji silić się na coś nowego, próbować jakiś zmian, odważyć się wyjść przed szereg. Spece od wizerunku polityków mają pod górę z fotografią, ewidentnie. Ani jak ją robić dobrze, ani potem jak ich bronić. Może my nie jesteśmy gotowi - tak globalnie - my tu w kraju, na jakieś ekscesy, stylizacje, sesje nietuzinkowe, po prostu? 
Zwątpić można. A tu nagle, a wtem, najnowszy "Twój styl" a w nim: Robert Biedroń, były europoseł, prezydent Słupska - z kotem. Normalnie, w swetrze, kot na kołnierzu. I od razu miło, i ciepło, i wiemy, że Biedroń walczy o zwierzęta. Można? No można. 
Ciągle jeszcze nie jest to sytuacja domowa, półoficjalna, jak szwedzcy politycy potrafią - we własnym domu, w kuchni, salonie. Tu jest sesja, lampy świecą, jest makijaż i nawet kot pożyczony. Ale efekt wizerunkowy? Rewelacja! [Oczywiście nie sądzę by takie zdjęcie mogło się znaleźć w folderku przedwyborczym, czy na bilbordzie, bo to chyba jeszcze dla nas za wcześnie...] 

Po sieci krąży jedno jeszcze zdjęcie, polityka z kotem. Jedno ujmujące zdjęcie, dodam. Archiwalne, historyczne, dawne, prywatne. Nie ma lamp, makijażu, a kot własny. Jest poduszka z kotem, aniołek na ścianie i kapcie. Jarosław Kaczyński z kotem. I od razu miło, i ciepło, i wiemy, że... to polityk ceniący kawalerskie życie. [bo skądinąd wiemy, że losem zwierząt totalnie nieprzejęty]. 

Poza oczywistym podobieństwem tych zdjęć, poza uśmiechem państwa, którzy obejrzycie je w zestawieniu, jest gdzieś nostalgia za normalnym i niewymuszonym wizerunkiem polityka. Można tego dokonać - jak widać - wyjmując autentyki z archiwum (zdjęcie Kaczyńskiego oczywiście w żadnych oficjalnych rejestrach nie wystąpiło, nie grało na wizerunek polityczny) albo robiąc to dobrze - starannie planując profesjonalną sesję z kontekstem. 
Dalej czekam, aż coś się zmieni w tych portretach, coś jakby drgnęło na razie. Dobry kierunek...


fot: Iza Grzybowska/VOYK/dla Twój Styl: źródło:fb 
fot.nieznany autor / źródło: goldblog

Stephen Shore podsumowuje

$
0
0

South of Klamath Falls, U.S. 97, Oregon,
July 21, 1973. From the series “Uncommon Places“/ © Stephen Shore. Courtesy 303 Gallery, New York & Sprüth Magers

Beverly Boulevard and La Brea Avenue, Los Angeles, California, June 21, 1975 z serii “Uncommon Places“ / © Stephen Shore. Courtesy 303 Gallery, New York & Sprüth Magers

Retrospektywna wystawa Stepehna Shore'a została w piątek otworzona w C/O Berlin. Została przygotowana rok wcześniej do Madrytu, ukazała się także gigantyczna publikacja. Wystawą i książką Stephen Shore podsumowuje 50 lat robienia zdjęć. Zaskoczenia? Kilka się znajdzie.

Wystawy przekrojowe przez pół wieku twórczości, gdy autor wydatnie przykłada się do wyboru prac na podsumowanie to trudny temat. Kilka lat temu oglądałam wystawę Henri Cartier-Bressona, gdzie oprócz zdjęć, znalazły się i grafiki i malarstwo. No cóż, wola i prawo artysty. Pewnie dlatego na koniec wystawy Shore'a zaglądamy na jego kanał instagramowy.

To co wiemy o artyście, z jakimi pracami rozpoznajemy i z czym kojarzymy zwykle nie ma przełożenia na prawdę czy całokształt. Otóż i właśnie: Shore: kolor? amerykańskie snapshoty? dużo samochodów? perfekcyjna kompozycja w nudnych kadrach? Zgadza się, prawda?

Brewster County, Texas, 1987 / © Stephen Shore. Courtesy 303 Gallery, New York & Sprüth Magers

A może także: kompletnie nudny pejzaż? czarnobiałe zdjęcia kamieni i kory drzew? zabawy konceptualne? zbiór pocztówek? czarnobiałe streetphoto z Nowego Jorku wielkoformatową kamerą? Ah, i jeszcze zestaw książek?

Układ chronologiczny, znakomicie zaaranżowana przestrzeń, mnóstwo zdjęć. Zaczyna się od zdjęcia, które wykonał mając 12 lat. Pomyślicie "tani chwyt i samozachwyt"? No, ale w wieku 12 lat, miał już 6 lat doświadczenia w medium fotografii?! Co ciekawe pierwsze młodzieńcze zdjęcia zawierają dużo autora, sporo cieni i odbić, autoportrety i generalnie eksperymenty. Potem chwilkę, w wieku 17 lat Shore trafia do Factory Andiego Warhola. No tak, trafia, ot po prostu, po dwóch tygodniach wszyscy go tam znają i przyjaźni się z całym zespołem. Ma unikalną okazję do podglądania pracy, procesu twórczego, do podsłuchiwania dylematów i wątpliwości, no i wreszcie do robienia znakomitych reporterskich zdjęć.
Potem oczywiście - zważywszy na okoliczności artystyczne i czasy - zostaje artystą konceptualnym. Tworzy przezabawne serie [to bardzo subiektywna ocena :>]. O nich niejaki John Szarkowski powie mu, że nudne. Shore pójdzie z nimi do MET i tam otworzy wystawę. Na MOMA przyjdzie jeszcze czas. Spotyka na swojej drodze kilku ważnych ludzi. Ansel Adams dzieli się z nim życiowymi przemyśleniami.  Paul Strand podpowiada jak należałoby zrobić dobre zdjęcia. Potem wreszcie Shore zaczyna fotografować w kolorze, robi klasyczny amerykański roadtrip i potem historię znacie. Tworzy wielkie serie: "American surfaces" i "Uncommon places".

Jeszcze później porzuca kolor i na dekadę (!!!!) odkrywa potencjał czarnobieli. Podejmuje także bardziej konceptualne, w nowszym jednak znaczeniu prace. Wydaje książki, w projekcie "Print on demand" w jedynym 2012 roku zrobił 83 tytuły.
Dużo uczy (o czym na wystawie nie trzeba wspominać).  Po 2010 (jakoś) wraca jednak do koloru i okazuje się metoda Shore'a niepowtarzalna, sprawdza się też w przestrzeniach nieamerykańskich.

Pojedźcie. Na prawdę, genialna! A do samego Shore'a i jego pomysłów na fotografię jeszcze wrócę. To w końcu autor najważniejszej książki o oglądaniu zdjęć i fotografowaniu: "The Nature of Photographs".









Fotografowie prezydenccy 2010-2015 / rozmowa

$
0
0

„Prezydentura w obiektywie” to fotograficzne podsumowanie 5 lat działalności Bronisława Komorowskiego. Pięcioro fotografów towarzyszyło we wszystkich wydarzeniach Kancelarii Prezydenta RP z udziałem głowy państwa, Pierwszej Damy oraz Szefa Kancelarii, jego zastępców, ministrów i doradców. Od sierpnia 2010 powstało ponad milion zdjęć. Fotografowane są wszystkie sytuacje publiczne. Ile mogą zrobić w oficjalnych sytuacjach, jakiego rodzaju obrazy powstają, a kiedy się nie fotografuje opowiadają: Eliza Radzikowska-Białobrzewska, Łukasz Kamiński, Wojciech Olkuśnik, Piotr Molęcki i Wojciech Grzędziński.

Rozmowy zostały przeprowadzone na potrzeby tekstu zamieszonego w książce "Prezydentura w obiektywie" [wyd. maj 2015], jej poszerzona wersja, którą znajdziecie poniżej, została opracowana dla Digital Photographer Polska nr 5/2015.


Joanna Kinowska: Co najbardziej lubisz fotografować, bardzo ustalone sytuacje czy przebiegające w mniej formalny sposób?

Piotr Molęcki: Z fotograficznego punktu widzenia najfajniejsze są rzeczy, które dzieją się wśród ludzi, to dotyczy zarówno Małżonki Prezydenta jak i Prezydenta. Interakcja między ludźmi a Parą Prezydencką – to jest najfajniejsza część roboty, tam gdzie nie ma scenariusza, gdzie się wchodzi w relację czysto reporterską.

Wizyta Prezydenta RP w Gorlicach (woj. małopolskie), 16 maja 2013, fot. Piotr Molęcki

Eliza Radzikowska-Białobrzeska: Lubię obserwować reakcję ludzi na Prezydenta i jego otoczenie. Ludzie zwracają uwagę na drobnostki, na szczegóły, a które dla nas są rzeczami oczywistymi. Słychać komentarze: ‘popatrz jaki ma krawat’, ‘zobacz jakim samochodem przyjechał’, ‘ile osób jest z nim’. Prezydent podaje rękę pierwszej, drugiej, trzeciej osobie, z kimś rozmawia, stojąc ten krok przed nim lub za nim słyszysz, co ludzie mówią. Są czasami bardzo fajne reakcje. Są tacy żywiołowi, czasami nawet za mocno.

Łukasz Kamiński: Fotografujemy jeszcze takie wydarzenia jak dni otwarte pałacu prezydenckiego, noc muzeów, itd. Są dni gdy robimy zdjęcia w pałacu, są też wyjazdy: wstawanie w nocy, przejazdy, przeloty, delegacje 2-3 dniowe, najdłuższa trwała 7 dni. Najbardziej lubię fotografować wyjazdy lokalne w Polsce z tej prostej przyczyny, że Prezydent ma tam bezpośredni kontakt z ludźmi. To jest niesamowite.

Wojciech Grzędziński, szef fotografów: Interesują mnie takie sytuacje, które są niestandardowe, nietypowe, ciekawe. Mają w interesujący sposób pokazywać naszego bohatera w danej sytuacji politycznej. Szukamy ciekawego obrazu fotograficznego. Pracujemy obrazem. Obraz ma zachęcać, przyciągać, budzić pozytywne skojarzenia.

Wizyta Prezydenta USA Baracka Obamy w Polsce, 3 czerwca 2014, fot. Wojciech Grzędziński

Wystąpienie Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego w Bundestagu, Berlin, 10 września 2014, fot. Wojciech Grzędziński

Małżonka Prezydenta RP Anna Komorowska na uroczystościach w Smoleńsku, 9 kwietnia 2011, fot. Łukasz Kamiński

Joanna Kinowska: Wyobrażam sobie, że fotografowanie nominacji czy odznaczeń, to musi być dla was koszmar, robicie kilkaset zdjęć w godzinę?

Łukasz Kamiński: Niestety w przypadku nominacji, to jest pewna rutyna. A to jest najgorsza rzecz dla fotografa jaka jest możliwa, popaść w rutynę. Tym bardziej, że te sytuacje się powtarzają kilka bądź kilkanaście razy w miesiącu. Ale te zdjęcia wykonuje się głównie dla tych ludzi, którzy odbierają te nominacje czy odznaczenia. Wszyscy oni chcą mieć zdjęcie z prezydentem i to ładne zdjęcie.

Joanna Kinowska: Macie przyzwolenie, by fotografować sytuacje z dowolnego miejsca. Zdarzają się spotkania czy wydarzenia, które fotografuje jedna osoba i trwa to nawet niecałe 2 minuty, ale są też i sytuacje, w których pracujecie całym zespołem. Co w tej pracy różni was jeszcze od innych fotografów? Co w niej jest nietypowego?

Wojciech Olkuśnik: Pamiętam pierwszy taki wyjazd na który pojechałem: pokazy lotnicze pod Radomiem. Była sytuacja kiedy chciałem zrobić zdjęcie, na którym znalazłby się lecący samolot i Prezydent. Żeby takie zdjęcie zrobić musiałem stanąć 30 cm od niego. Dopytywałem się wszystkich, każdego ‘BOR’-owika czy mogę tak blisko stanąć. A oni mi odpowiadali:  ‘ty sobie stawaj gdzie chcesz, bo ty możesz stawać gdzie chcesz.’ To było dla mnie takie nowe. Pracując wcześniej w mediach wiedziałem, że mogę stanąć w bezpiecznej odległości od Prezydenta określanej przez BOR na jakieś 5-10 metrów, ale nie 30 cm!

Piotr Molęcki: Staramy się podzielić pracą tak, żeby się uzupełniać. Zdarzają się sytuacje, kiedy wiadomo, że pewne zdjęcia dadzą się zrobić z jednego miejsca, a z innego nie. Przy dużych, oficjalnych wydarzeniach fotografujemy z różnych perspektyw. Ktoś robi z góry, ktoś z dołu, praca zespołowa. Przy wizytach oficjalnych, kiedy jest punkt wspólny pary prezydenckiej, wtedy zwykle jest dwóch  fotografów. Jeśli to jest zwiedzanie, jakieś ciasne przejście, to ja mam zdecydowanie trudniej, bo próbuję pilnować Pani Prezydentowej, która w takich sytuacjach jest z reguły w drugim rzędzie, lub wśród innych członków delegacji.

Łukasz Kamiński: Podobno 90% czasu fotografa to czekanie. Odczuwam to często. Oczekiwanie na różne punkty podczas wyjazdów zagranicznych, najpierw czekamy na przejście i tak zwany ‘szejkhend’: politycy wchodzą, siadają, a my potem mamy 2-3 godziny znowu czekania. Tak bywa podczas szczytów NATO, które tylko tak fajne się wydają z nazwy. Wbrew pozorom to najgorszy wyjazd zagraniczny jaki jest możliwy do sfotografowania. Jesteś zamknięty, pilnie strzeżony, zajmujesz się przede wszystkim obróbką zdjęć i nic więcej nie jesteś w stanie zrobić.

Wojciech Grzędziński: Jeśli na wydarzeniu jest jeden fotograf, ma zupełną wolność. W efekcie ma powstać kilku zdjęciowa relacja. Przy dużych wydarzeniach musimy współpracować, często w pełnym składzie. Bywają tak ważne imprezy, jak wizyta Prezydenta USA czy duże jubileusze, że wysyłamy zdjęcia bezpośrednio z aparatów do jednej osoby, która je opisuje i wysyła w świat. Najlepiej mi się pracuje jako wolny elektron. Lubię poszukać sobie czegoś, rozejrzeć się. Mniej mnie interesuje to, co się dzieje, ale to co jestem w stanie wycisnąć z sytuacji do zdjęcia. Przy dużych imprezach staram się mieć maksymalnie dużo swobody, żeby mieć czas i miejsce na poszukiwania. Bywa, że inni fotografujący w tym samym momencie, nie mogą się ruszyć stojąc w konkretnym miejscu, oczekując na jedno potrzebne nam do relacji zdjęcie. 

Wizyta Prezydenta RP w gospodarstwie hodowlano-mleczarskim państwa Ambroziaków, Baranowo (woj. mazowieckie), 23 lipca 2013. fot. Wojciech Grzędziński

Jubileusz 85. urodzin Premiera Tadeusza Mazowieckiego, Pałac Prezydencki,18 kwietnia 2012, fot. Eliza Radzikowska-Białobrzewska

Wizyta Pary Prezydenckiej w Toruniu, 7 sierpnia 2013, fot. Łukasz Kamiński

Joanna Kinowska: Powstają zdjęcia z każdego spotkania i wizyty. Przeglądając bazę zdjęć, miałam wrażenie, że wielu sytuacji brakuje. W jakich momentach nie robicie zdjęć? Czy macie jakieś odgórne wytyczne co można, a czego lepiej nie pokazywać?

Wojciech Grzędziński: Staramy się być na tyle obiektywni na ile się da. Mam świadomość, że jak pracujesz długo z kimś to tracisz często obiektywizm. Nie wchodzę w żadne bliższe relacje, bo nie jest mi to potrzebne do fotografowania. Jestem zatrudniony jako podglądacz, który uwiecznia, co podejrzy. Zależy mi by pokazywać urząd, a nie tylko jedną osobę. Dbam o wizerunek nie tylko urzędującego Prezydenta, ale całe otoczenie – czyli właśnie cały urząd. To jest dużo ważniejsze w tym wszystkim, niż interes jednej osoby. On jest bardzo, ale to bardzo ważnym człowiekiem. To przez jego wizerunek jest budowany wizerunek całego urzędu w czasie prezydentury. 

Wizyta Prezydenta RP w państwie Katar, 9 grudnia 2013, fot. Wojciech Grzędziński

Prezydent RP w Kościanie, woj. wielkopolskie, 5 czerwca 2013, fot. Wojciech Grzędziński

Prywatna wizyta Kanclerz Angeli Merkel wraz z Małżonkiem Joachimem Sauerem w Polsce, Mierzeja Helska, 10 lipca 2011, fot. Wojciech Grzędziński


Joanna Kinowska: Zdarzyły się sytuacje, kiedy nie zrobiliście zdjęcia?

Łukasz Kamiński: Pewne sytuacje są wręcz odruchem naturalnym. Prezydent wychodzi z pomieszczenia, gdzieś jest sam, poprawia ubranie, dmucha nos, albo podczas jedzenia, kiedy trzyma szklankę z napojem i pije – wiadomo, że wtedy się nie robi zdjęć. To jest w pewnym sensie element autocenzury.

Piotr Molęcki: Pamiętam takie niewykonane zdjęcie z wyjazdu na Litwę, w Wilnie, gdzie był więziony stryj Prezydenta. Zanim nastąpił moment oficjalnego złożenia wiązanki i zapalenia znicza, widać było, że dla Prezydenta jest to szczególne miejsce. Zrobienie tego zdjęcia byłoby tylko suchą rejestracją wzruszenia Prezydenta, nie byłoby dobrym zdjęciem, Zdałem sobie sprawę, iż znalazłem się w tak intymnej emocjonalnie sytuacji, że nie warto wyrywać go z niej  trzaskiem migawki, że po prostu nie mogę tego zrobić.

Wojciech Grzędziński: Jedyną rzeczą, której nie fotografuję to jest pudrowanie i tego typu rzeczy. To nie jest fajna sytuacja. Byłoby chwytliwe, ale mi to nie jest do niczego potrzebne, nawet nie naciskam.

Joanna Kinowska: Z takich brakujących sytuacji – tobie udało się ją sfotografować jako jedynemu na przestrzeni 5 lat prezydentury. Pana prezydent rozmawia przez telefon w samochodzie – a fotograf jest w środku! Nie za szybą! Jak to się stało?

Piotr Molęcki: Przy okazji wizyty w Małopolsce, wiedziałem, że prezydent ma rozmawiać z kimś przez telefon, jeszcze przed wylotem. Spytałem asystenta szefa czy mógłbym takie zdjęcie zrobić. On wyszedł do samochodu i powiedział, coś w rodzaju: ‘panie prezydencie, to Piotrek wejdzie jeszcze zrobi zdjęcie jak pan będzie rozmawiał’. Wsiadłem, usiadłem obok szefa. Przez hałas musiałem zamknąć drzwi. Było jeszcze lepsze miejsce, by to zdjęcie zrobić, ale nie miałem śmiałości by wygonić kierowcę. To są właśnie te zdjęcia, które mogłyby powstawać. Właśnie o takie nam chodzi. 

Wizyta Prezydenta RP w Olecku (woj. warmińsko-mazurskie), 9 listopada 2012, fot. Wojciech Grzędziński

Spotkanie Prezydenta RP z Szewachem Weissem, Władysławem Bartoszewskim i Adamem Danielem Rotfeldem, Belweder, 14 maja 2012, fot. Wojciech Grzędziński

Joanna Kinowska: Wszyscy pracowaliście wcześniej jako fotoreporterzy. Możecie podchodzić blisko, jesteście w uprzywilejowanej sytuacji. Ile macie swobody w fotografowaniu? Co można zmienić w danym wydarzeniu?

Wojciech Grzędziński: Schowaliśmy lampy błyskowe. Zdjęcia mają być naturalne, mało zmodyfikowane, stąd światło sztuczne zostało wyeliminowane. Nie ustawiamy sytuacji. Fotograf jest obserwatorem nieuczestniczącym w wydarzeniu. Stąd technika fotografowania: raczej z bliska niż z daleka. Staramy się korzystać z tego co przynosi nam światło zastane, szukamy elementów które budują atmosferę miejsca, sytuacji, co się składa na dane wydarzenie z udziałem Prezydenta.

Piotr Molęcki: Kiedy robi się dokument o jakiejś postaci, to nie ma miejsca na fotografię kreacyjną, to znaczy można zadziałać jakimiś technicznymi środkami wyrazu, w  tym sensie, że można wybrać perspektywę, ogniskową, parametry ekspozycji, które tak czy inaczej przedstawią daną sytuację. Staram się de facto nie mieć wpływu, chyba, że mamy sytuację wyjątkową i pada pytanie: ‘to może zróbmy sobie pamiątkowe zdjęcie, panie Piotrze, to gdzie pan proponuje byśmy stanęli?’

Wizyta Pary Prezydenckiej w Ostrowie Wielkopolskim, 3 sierpnia 2014, fot. Piotr Molęcki  

Joanna Kinowska: Kiedyś fotografowaliście wielu polityków, w tym prezydenta, kiedy nie był  Waszym szefem. Coś się zmieniło? Czy w Kancelarii dba się o te zdjęcia, pomagają je zrobić dobrze?

Łukasz Kamiński: Prezydent jest doświadczonym politykiem, my robimy swoje, on nas nie zauważa, zachowuje się w sposób naturalny. Jeśli ma zaproszonego gościa u siebie w gabinecie, oczywiście robimy te wszystkie formalne rzeczy: ‘shake-hand’, zasiadają, zdjęcie przy flagach. Kiedy chcę coś więcej zrobić, działam z wyczuciem, patrzę na szefa, on na mnie, czasem jeszcze staram się coś wyczekać, aż szef powie „Łukasz, dziękuję”, wtedy wychodzę, jest po zakończonym temacie.

Chwila przed spotkaniem Prezydenta Bronisława Komorowskiego i Premiera Donalda Tuska z medalistami Igrzysk Olimpijskich i Paraolimpijskich w Londynie, Pałac Prezydencki, 11 września 2012, fot. Wojciech Grzędziński 

Prezydent Bronisław Komorowski na chwilę przed międzynarodową rozmową telefoniczną, Belweder, 19 lutego 2014, fot. Wojciech Grzędziński

Joanna Kinowska: Obok dziesiątek tysięcy zdjęć bardzo sztywnych, takich, które muszą powstać by zilustrować wydarzenie, powstają jeszcze fotografie polityczne, do których mam wrażenie – jako widzowie jeszcze nie przywykliśmy. Mówię o zdjęciach nieoczywistych, nie-wszędzie ostrych, bez prezydenta w kadrze czy wręcz rozmazanych. Inspiracja przychodzi ze Stanów Zjednoczonych, prawda? Co się jeszcze zmienia?

Wojciech Grzędziński: Prezydent nie zawsze musi być w kadrze. Zdarza się, że z 10 zdjęć, wybranych jako relacja z wydarzenia, Prezydent jest na 3. Nie ma przymusu, by Prezydent był na każdym zdjęciu. Jeśli jest głównym bohaterem wydarzenia, staramy się to pokazać. Ale nie możemy przecież na nic tu wpłynąć. Zdarzają się przecież wydarzenia, gdy nie jest głównym bohaterem, ale wtedy zaznaczamy po prostu jego obecność, nic więcej. Nasza fotografia jest po prostu prawdziwa, ma być dokumentem tej prezydentury, a nie narzędziem. Jestem dokumentalistą, fotografem dokumentalistą i nie chciałbym by kilka krótkich lat mojej pracy dla Prezydenta zaważyły nad czymś nad czym pracuję latami – wiarygodnością jako dokumentalista właśnie.

Odjeżdżająca kolumna prezydencka po spotkaniu Prezydentów Polski i Łotwy w Wiśle, 14 marca 2011, fot. Wojciech Grzędziński

Bronisław Komorowski z Mamą Jadwigą, 15 lipca 2013, fot. Wojciech Grzędziński

Piotr Molęcki: Jesteśmy fotografami oficjalnymi, rzadko kiedy osobistymi. Myślę, że głównym powodem, dla którego nie możemy przekroczyć pewnej bariery „oficjalności” jest obawa przed tym, jaka będzie reakcja innych mediów, np. tabloidów na publikację naszych materiałów. Wyleczyłem się z przyglądania się z wypiekami na twarzy zdjęciom z Białego Domu. Jednej rzeczy im po prostu zazdroszczę – mogli opublikować na stronie zdjęcie Baracka Obamy śpiącego w gabinecie na sofie i bez butów. Nie chodzi o to, że ja chcę takie zdjęcie zrobić w Belwederze, czy Pałacu Prezydenckim. To świadczy o tym, że w inny sposób kreuje się wizerunek prezydenta. Pokazuje się bardziej tę stronę ludzką, a mniej tę stronę oficjalną.

Eliza Radzikowska-Białobrzeska: Byłam fotografką w Kancelarii Prezydenta Kwaśniewskiego i od 2010 do teraz. Tak naprawdę wszystko się zmieniło w tym czasie. Świat był inny, fotografia się zmieniła, spojrzenie się zmieniło, inspiracje też. Inaczej się fotografowało.

Joanna Kinowska: Przy wizytach oficjalnych protokół zakłada także kwestię jaką jest ubiór – was to dotyczy również?

Eliza Radzikowska-Białobrzewska: Przy wizytach państwowych – tak. Pamiętam pierwszą taką wizytę w USA, za poprzedniej prezydentury. Było powiedziane, że na kolację oficjalną dziennikarze muszą się ubrać w smoking albo długą suknię. Pamiętaj, że wchodzimy tylko na pierwsze 5-10 minut na powitanie i wychodzimy.

Joanna Kinowska: Jak się robi zdjęcia reporterskie w sukni bez pleców i na obcasach?

Eliza Radzikowska-Białobrzewska: Nie wiem, wtedy w Stanach miałam smoking. W sukience i na obcasach nie próbowałam, ale myślę, że byłoby ciężko. 

Spotkanie Prezydentów Polski, Czech i Słowacji w Wiśle, 18 stycznia 2013. fot. Wojciech Grzędziński 

Joanna Kinowska: Wspominasz jakieś szczególnie wydarzenie związane z pracą?

Łukasz Kamiński: Pamiętam wyjazd do Lizbony na szczyt NATO. Wtedy zasłabłem w samolocie. Już wtedy była nas czwórka fotografujących w Kancelarii, ale wszystkie wyjazdy robiłem sam jeden. Stąd ogromne przemęczenie, natłok wydarzeń, obowiązków, to był ciężki okres. To się przekładało na wiele rzeczy, szczególnie na jakość i czas wysyłania zdjęć.

Wojciech Grzędziński: Kończyło się spotkanie z Prezydentem Węgier w Tarnowie. Ostatnim punktem programu było wspólne zwiedzanie muzeum na rynku. Na końcu, Prezydent Komorowski wychodził, ściskał dłonie, rozmawiał z ludźmi czekających na niego. Powrót był podzielony na trzy kolumny. Ja zazwyczaj odjeżdżam z prezydentem. Pierwsza kolumna pojechała, ale tłum ciągle jest, prezydent pozdrawia. Tu odjeżdża druga kolumna, kątem oka widzę odjeżdżające samochody, ale dalej fotografuję. Prezydent wsiada do samochodu i momentalnie odjeżdża trzecia kolumna. Odwracam się i patrzę, że nie ma mojego samochodu. Okazało się, że oto w ciągu minuty, z ogólnego tłumu, który wiwatuje i macha, jednego wielkiego chaosu, zostałem sam, w garniturze w środku zimy na pustym rynku z dwoma aparatami i portfelem. To był ostatni punkt programu. Cóż robić, wszedłem do najbliższego baru, zamówiłem piwo. Opowiedziałem o sytuacji barmanowi, który nie bardzo chyba dowierzał. Nie przekonał go mój garnitur w środku zimy i brak płaszcza. Uwierzył chyba dopiero, jak pod okna baru zajechał czarny samochód z przyciemnionymi szybami, który udało się zawrócić dla mnie.
To fajny czas. Doświadczenie jedyne w swoim rodzaju. Ilu jest fotografów prezydenta? To jest ciekawe móc podejrzeć część rzeczy z drugiej strony, można wyrobić sobie zdanie na wiele tematów widząc je, niż czerpiąc od innych, z drugiej ręki.

Wizyta Prezydenta USA Baracka Obamy w Polsce, dziedziniec Pałacu Prezydenckiego, 27 maja 2011, fot. Wojciech Grzędziński 

Rozmowy zostały przeprowadzone na potrzeby tekstu zamieszonego w książce "Prezydentura w obiektywie" [wyd. maj 2015], jej poszerzona wersja została opracowana dla Digital Photographer Polska nr 5/2015.



Czy jesteś artystą?

$
0
0
Między grudniem 2015 a marcem 2016 zbierałam odpowiedzi do ankiety (internetowa, googledocs) pod bardzo ogólnikowym tytułem „Fotoreporter w Polsce”. Potrzebne były by potwierdzić lub obalić tezę, jaka wynikła w rozmowach z fotoreporterami. Intuicyjna bardziej, a przecież nie można na konferencję naukową jechać z luźnymi spostrzeżeniami.

Zależało mi na uchwyceniu jak postrzegany jest długoterminowy osobisty projekt dokumentalny przez fotoreporterów pracujących dla gazet i agencji. Także i to, do czego dążą, co próbują osiągać i po co, co im ma to dać. W ankiecie, która miała bagatela - 51 pytań, pojawiło się jeszcze mnóstwo informacji. Szykuję porządne podsumowanie całości badania, by było przejrzyste i dostępne, spokojnie. Mam nadzieję, że nadarzy się okazja do jakiegoś publicznego przedstawienia wyników i wtedy zaczniemy dyskusję.

Teza potwierdzona, przedstawiona na konferencji „Photomedia”w Helsinkach. Mnóstwo rzeczowych slajdów, przykłady wizualne także. Jeden z nich wzbudził ogólne poruszenie, wszyscy uczestnicy sfotografowali slajd, i potem jeszcze chcieli do niego wracać. Dociekali, komentowali. Jedno pytanie.


To było pytanie trzydzieste czwarte (!). Czujność uśpiona. Czy jesteś artystą? Każdy respondent musiał udzielić odpowiedzi, wybrać z listy odpowiedź, która najlepiej odzwierciedla to, jak się identyfikuje. Oprócz najprostszych i bardzo precyzyjnie określonych: tak lub nie, postanowiłam dodać odpowiedzi, które sytuują się gdzieś pomiędzy. Nasłuchałam się pewnych wątpliwości przez ostatnie lata. Zetknęłam z mnóstwem fotografujących, którzy nie umieją się określić. Trochę artysta, a trochę rzemieślnik. W liście proponowanych odpowiedzi użyłam określeń, które najczęściej padały w rozmowach prywatnych:

Tak.
Nie mi to oceniać.
Nie.
Mam kłopot z tym słowem.
Wolę określenie „fotograf”.

Nie zamierzam oceniać i państwu też nie proponuję. W badaniu wzięło udział 209 osób (każdej z nich ogromnie dziękuję! To było mnóstwo Waszego czasu, a dla mnie bezcenne informacje!). Nie chcę analizować teraz ile procent osób zajmujących się zawodowo, a ilu faktycznych fotoreporterów  i w jakim wieku udzieliło odpowiedzi o byciu artystą. Na to nadejdzie czas.

Czemu międzynarodowe towarzystwo było tak poruszone tym pytaniem i odpowiedziami? Okazało się być bliskie temu, jak i na świecie ludzie miewają wątpliwości i skromności.

Znamy mniej więcej sytuację fotografów zawodowych – coraz trudniej działać w mediach, jeszcze trudniej wyżyć z tego  co się lubi (a tym samym najlepiej) fotografować. Trzeba brać dodatkowe zlecenia (bardzo długa lista). Trzeba też istnieć i wyrabiać sobie nazwisko mając nadzieję, że kiedyś za prawdziwą własną robotę dostanie się sensowną kasę i nie trzeba będzie chałtur robić. Po to się bierze udział w konkursach, próbuje się publikować, no właśnie – po to się sięga i po projekty długoterminowe, itd. itd. No, ale co z tym samookreśleniem?

Najprościej jak kończy się ASP, dają tam tytuł, można używać bez żadnych adnotacji. Fotografujący, utalentowani ludzie, którzy mają wystawy, sprzedają zdjęcia kolekcjonerskie, niektórzy też robią książki, a przede wszystkim – robią własne prace (oprócz zleconych) mają kłopot z określeniem. To nie jest ani dobrze ani źle. To nasze przyzwyczajenia, doświadczenia i stereotypy.
„Wolę określenie „fotograf” – to właściwie odpowiedź najbezpieczniejsza. To nie jest zdecydowane sytuowanie się poza sztuką. To nie jest rzemieślnik odżegnujący się od wszelkich gestów i wymiarów.

„Mam kłopot z tym słowem” – zgadzam się z tymi, którzy tak odpowiedzieli. To ogromnie trudne w PL w środowisku fotograficznym. Mamy kłopot z tym słowem, bo mamy nieodrobioną lekcję. Popsuło się wszystko co było czarnobiałe – jesteś w ZPAF – to jesteś fotografikiem, jesteś po uczelni artystycznej to jesteś artystą. Przecież większość fotografujących to samoucy, doszkalający się może w szkołach, na kursach. Dostaje się na koniec może dyplom ukończenia kursu, ale nie potwierdzenie, zatwierdzenie, że się tym artystą jest. Kłopoty podobne są także w środowisku plastyków, rzeźbiarzy itd., ale skala problemu wśród fotografów jest absolutnie nieporównywalna z resztą dziedzin sztuki.
Otóż to – dziedzin sztuki. Postrzegamy – upraszczam zbiorowo – że dopiero jak się człowiek wysili konceptualnie, to może artystą będzie w fotografii. Albo umrze, bo przy pośmiertnej retrospektywie pewnie nie będzie kłopotu z określeniem.

Będzie, ależ będzie jeszcze większy! Mamy wszak jeszcze jedno określenie. FOTOGRAFIK. Nie ma go w odpowiedziach możliwych na to pytanie, bo…to mój polityczny bardzo krok naprzód: słowo to straciło swoje znaczenie bardzo wiele lat temu i nie powinniśmy go w ogóle używać do fotografów, którzy żyją i tworzą. Więc nie ma w opcjach odpowiedzi, bo też zauważyłam, że używane jest w kompletnie dowolny sposób, w większości wypadków poza sensem. Najczęściej używają go dziennikarze telewizyjni, media popularne(uogólniam!) – jest tak ą ę i najlepiej nazwać kogoś fotografikiem, to wtedy jest już szczyt kariery! No nie. Tak jak świetne zdjęcia na wystawie to nie fotogramy. [ale do tego przyczepię się osobno]. Fotografik to nie jest nobilitacja fotografa, to nie napisanie słowa fotograf przez duże F. To słowo, które wymyślił Jan Bułhak – piktorialista, żeby wyróżnić piktorialistów właśnie od amatorów.  W dużym uproszczeniu, ale mam nadzieję czytelnie. Kiedy piktorializm na świecie się kończył około 1914, w Polsce hulał. I tak do czasów powojennych, do założenia ZPAF, itd. Słowo zostało. Ale dziś nie ma żadnej logicznej przesłanki by go używać. Czyli tak – nie było takiej opcji wyboru.

Wracamy – jest jeszcze jedna odpowiedź wymagająca wyjaśnienia. „Nie mi to oceniać”, to też nie jest zdecydowane „nie”, co więcej: to jest takie nieśmiałe „tak”. Chcę, ale się wstydzę. Co powiedzą znajomi, że się porywam na słońce, w głowie się przewróciło, ambicje przerosły? Co powiedzą inni, że gdzie mam skończoną szkołę? Co powiedzą…..co powiedzą, co powiedzą!? Nieprawdaż? Ale jeśli to powie ktoś, ktokolwiek, krytyk, historyk, kurator, znajomi, może dziennikarz – robi się. Nie nasze ambicje, ale tak po prostu nas nazwano. Sytuacja bezpieczna. Bo jeśli się tak czujemy… bo jeśli sami to powiemy, to będzie jakiś zgrzyt?

Mnóstwo stereotypów, mnóstwo strachu i wątpliwości. Mało zdecydowania. Odwagi! To kłopot jak spostrzegłam świeżo – międzynarodowy. [czyli do zobaczenia w kolejnym odcinku]



Saul Leiter Wielki, i skromny.

$
0
0
Historia fotografii zna coraz więcej i więcej przypadków odnalezionych i odkrytych po wielu latach zdjęć, którymi nagle zachwyca się świat. Czasem zdarza się, że to zainteresowanie przychodzi za życia autora, czasem niestety dawno (lub tuż po). Bolesław Augustis i Stefania Gurdowa, to dobre przykłady z kraju. Ze świata, całe wielkie mnóstwo, chociażby głośna ostatnio Vivian Maier (no przecież nieprawdopodobna historia?!) czy Jacques Lartigue, którego zdjęcia dłuuuuugo przeleżały w szufladzie. W te odkrycia wpisuje się także dorobek Saula Leitera. Tyle, że całe życie był aktywnym fotografem, i w to w Nowym Jorku pracując dla magazynów ilustrowanych. Był zatem TAM gdzie należy, wśród wielkich fotografów, w samym centrum świata fotografii. Był jednak skromnym gościem, unikał wystaw, wydawania książek. Skupiony na swojej pracy, niespiesznie. W rok przed śmiercią wystąpił w filmie Tomasa Leach'a pod tytułem: "In no great hurry. 13 lessons in life with Saul Leiter". W ostatniej dekadzie swojego życia wreszcie opublikował swoje autorskie prace i zrobił, a raczej to jemu zrobiono wystawę retrospektywną. Świat się zachwycił pracami, które wykonywał w latach 1950 i 60tych. Unikalna wizja, specyficzne kolory, niesamowite kompozycje. I to pytanie - dlaczego teraz? Dlaczego nie wcześniej?

Saul Leiter, Taxi, ok 1957 © Saul Leiter Courtesy: Saul Leiter, Howard Greenberg Gallery, New York / materiał prasowy wystawy SAUL LEITER: RETROSPECTIVE, 22.1-3.4.16 @ Photographer's Gallery

Saul Leiter, Śnieg, 1960 © Saul Leiter Courtesy: Saul Leiter, Howard Greenberg Gallery, New York / materiał prasowy wystawy SAUL LEITER: RETROSPECTIVE, 22.1-3.4.16 @ Photographer's Gallery

Dziś Leiter uchodzi za pioniera nowego użycia fotografii kolorowej. Jest stawiany wśród największych za swoje autorskie prace [czyli nie te zlecone w magazynach]. Wydaje się, że świat mógł nie być gotowy na jego twórczość wtedy, dopiero teraz dojrzał. Ale przecież amerykański koloryzm to już wpisany w annały historii fotografii nurt, przecież Egglestone, przecież Shore! I następnie całe mnóstwo kolejnych używających koloru! Miał pojedyncze wystawy indywidualne w 44, 45, 47, 54, potem jeszcze po jednej w 72 i 84 i 85, 93, 94, dwie w 97. Trochę mało jak na tej klasy fotografa. No i potem dopiero od 2006 roku  kurator Martin Harrison z galerii Howard Greenberg skonstruował prawdziwie monograficzną, indywidualną wystawę.
W filmie "In no great hurry" znajdziecie odpowiedź na pytanie dlaczego tak późno Leiter trafił do świadomości publicznej, a właściwie tylko przeczujecie tę odpowiedź. Wygląda bardziej na to, że sam Leiter nigdzie się nie pchał, włóczył się po ulicach z aparatem i to mu wystarczyło do szczęścia. W ten sposób otwiera listę najskromniejszych fotografów XX wieku.

Saul Leiter, Through Boards (Pomiędzy płytami),1957 © Saul Leiter Courtesy: Saul Leiter, Howard Greenberg Gallery, New York / materiał prasowy wystawy SAUL LEITER: RETROSPECTIVE, 22.1-3.4.16 @ Photographer's Gallery

Saul Leiter, Harlem, 1960 © Saul Leiter Courtesy: Saul Leiter, Howard Greenberg Gallery, New York / materiał prasowy wystawy SAUL LEITER: RETROSPECTIVE, 22.1-3.4.16 @ Photographer's Gallery

Właśnie kończy się wystawa retrospektywna, kolejna w serii, tym razem w Photographer's Gallery w Londynie, gdzie pokazano ponad setkę prac artysty. Dodatkowo także notatniki i różne 'artefakty'.
Dziś kojarzymy Leitera z prac w kolorze, oczywiście. Zaczynał od czarnobieli, chciał być malarzem (i trochę też nim był). Najbardziej lubił używać przeterminowane filmy, stąd ta niepowtarzalna kolorystyka, znak rozpoznawczy Leitera - numer 1. Numerem drugim, czyli tym co wraz z barwą składa się dziś nam na styl Leitera - jest kompozycja. Specyficzna, ciasna, unikająca przestrzeni. A jeśli już jakaś przestrzeń się rysuje, to Leiter ją zasłania. Patrzymy zwykle przez coś, szybę, krople, pomiędzy znakami, markizą, płytami, no zawsze coś co by się chciało rozsunąć niczym kurtynę i spojrzeć w głąb. Odwraca naszą uwagę, nakazuje się zatrzymać na tej szybie. W gęstym świetle i kolorze. Bajka!
Saul Leiter, Carol Brown, Harper’s Bazaar, ok 1958 © Saul Leiter Courtesy: Saul Leiter, Howard Greenberg Gallery, New York / materiał prasowy wystawy SAUL LEITER: RETROSPECTIVE, 22.1-3.4.16 @ Photographer's Gallery

Saul Leiter, Listonosze, 1952 © Saul Leiter Courtesy: Saul Leiter, Howard Greenberg Gallery, New York / materiał prasowy wystawy SAUL LEITER: RETROSPECTIVE, 22.1-3.4.16 @ Photographer's Gallery

Nic dziwnego, że fotografie Leitera zachwycają. Jest to zespół bardzo spójnych prac, kompozycyjnie i kolorystycznie, a powstających na przestrzeni dekad! Zachwyca na wystawach, w książkach, nawet w internecie. Nie lubił rozmachu, jego prace na wystawie prezentowane są w niewielkim rozmiarze. Książka, którą wydał za życia, jest też skromnych rozmiarów. Wielki i skromny. Zmarł w 2013 roku, krótko po nakręceniu filmu dokumentalnego. Jego lekcje - życia! - nie fotografii jako takiej, zostały na szczęście z nami. Fascynujący film.

Saul Leiter, Córka Milton Abery,1950te © Saul Leiter Courtesy: Saul Leiter, Howard Greenberg Gallery, New York / materiał prasowy wystawy SAUL LEITER: RETROSPECTIVE, 22.1-3.4.16 @ Photographer's Gallery

Saul Leiter, Słomkowy kapelusz, ok 1955 © Saul Leiter Courtesy: Saul Leiter, Howard Greenberg Gallery, New York / materiał prasowy wystawy SAUL LEITER: RETROSPECTIVE, 22.1-3.4.16 @ Photographer's Gallery

Jest jeszcze jeden film warty uwagi. Leiter przy nim nie mógł pracować. "Carol" Todda Haynes'a miał premierę w końcu zeszłego roku. Właśnie jest w polskich kinach. Twórcy filmu podali w informacji prasowej i podkreślali wpływ amerykańskiej fotografii lat pięćdziesiątych na swój obraz. Podali bardzo konkretne nazwiska - samych kobiet! - Vivian Meier, Ruth Orkin, Helen Levitt i Esther Bubley. Haynes i Ed Lachman - autor zdjęć do filmu, podkreślali, że stworzyli sobie księgę obrazów, którymi posługiwali się w pracy nad filmem. Inspiracja fotografującymi kobietami musiała przełożyć się chyba tylko na scenografię, kostiumy, może też światło w pojedynczych scenach. Ale, ale, film "Carol" to hołd złożony Saulowi Leiterowi. Otwarcie mówią o tym twórcy filmu, a trzeba przyznać, że to bardzo udany tribute. Jest tak nakręcony jakby sam Leiter siedział za kamerą. Jego kompozycje, jego kolory. Niektóre zdjęcia wręcz ożywają. Może nie tak ożywają na ekranie jak zdjęcia Roberta Capy w "Kompanii braci" czy "Szeregowcu Ryanie" duetu Spielberg i Hanks. Mniej literalnie, tu nie ma historii do powtórzenia. Jest zaś przeniesiony nastrój, atmosfera i klimat (jak bardzo nie znoszę tych określeń, tu nie ma wyjścia). Jest sposób kręcenia - za czymś, przez coś, coś ciągle zasłania obiektyw kamery. Są ciasne kadry, bliskie i gęste. No i jest kolor i światło.


kadr z filmu "Carol" materiały prasowe, Gutek Film

Warta uwagi ciekawostka, w Somerset House w Londynie była wystawa zdjęć z filmu w porównaniu z pracami Leitera.
Sami zresztą porównajcie, a i koniecznie idźcie obejrzeć film. Miłych wrażeń!


 kadry z filmu "Carol" materiały prasowe, Gutek Film

Co z tym rewersem?

$
0
0
Fotografia to teoretycznie, a nawet poetycko - tysiąc słów. Wszyscy to już słyszeliśmy. Trudno nawet dochodzić kto to pierwszy powiedział. Po takim zdaniu wypada zwykle powiedzieć o wyjątkach od tej 'literackiej' reguły. Bo przecież fotografia, fotografią, ale podpis - caption w fotografii reporterskiej konstytuuje sytuację, opowiada, dopowiada, stwarza kontekst itd. I wyjątków też by można znaleźć tysiąc, jak tych słów do zastąpienia zdjęciem.

Bywały techniki, których nie było jak fizycznie podpisać - ferrotyp, dagerrotyp, ambrotyp, itd... Nie było jak. Trzeba było pamiętać - kto tam był "zdjęty", w jakich okolicznościach. Potem pojawiły się cartes des visites (cdv), karty wizytowe - a z nimi rewersy. Co prawda, umieszczano tam najczęściej reklamę zakładu, czasem użytkownik znajdował kawalątek miejsca by dopisać choćby nazwisko sportretowanej osoby, może nawet datę. Nie zawsze było miejsce czy możliwość podpisania rewersu.



Rewersy kart wizytowych: 1) Muller Budtz z Kopenhagi, 2) Berlin 1871, 3. Eckert & Mullern 1885 Praga, 4. Warszawski Zakład Artystyczno-Fotograficzny w Krakowie / zbiory własne / rep.jk

Jeszcze później na rewersach umieszczano liniaturę pocztówkową, a zdjęcia wysyłano po prostu do znajomych z listem na odwrociu. Bywały i teksty i na awersach. Generalnie - zdjęcia od zawsze funkcjonowały w sposób bardzo użytkowy, konkretny, celowy. Zanim stały się dekoracyjne, długo - i z pewnością także do dziś zachowują tę podstawową funkcję przedłużenia pamięci - kto na zdjęciu, kiedy to było, co się zdarzyło.

Podpisy z rewersów to osobna czasem historia. Jakoś się tak złożyły mi dwie historie w krótkim czasie. Pierwsza to pomysł Jacka Dehnela - żeby udostępniać zbiory wraz z awersami.

Jacek Dehnel (via fb:) "Zdjęcia zbieram od jakichś dwudziestu lat i jednego jestem pewien: uważam się nie za właściciela fotografii, tylko za kustosza, który ma je pod opieką tylko na czas jakiś, bowiem są one na świecie dłużej niż ja i będą, mam nadzieję, jeszcze po mojej śmierci.
Postanowiłem więc udostępnić internautom całość moich zbiorów fotograficznych (dagerotypy, ambrotypy, ferrotypy, stereofotografie, techniki papierowe). Dziś właśnie wykupiłem domenę i miejsce na serwerze, strona się tworzy. Będzie to wymagało długiej pracy i opisywania (...).
Szczególnie zależy mi na pokazaniu zdjęć jako artefaktów, a zatem: rewersów, opraw, gryzmołów, uszkodzeń, podpisów, plam, kosmyków włosów umieszczonych w oprawach. Stąd też nazwa projektu: Awers/Rewers."

Druga historia została opowiedziana na konferencji "Helsinki Photomedia 2016. Photographic Agencies and Materialities"- przez Davida Bate'a w referacie: "Image and Text: Materiality in Archive Fever and Memory". Autor książek, teoretyk i badacz fotografii - Bate opowiedział historię zdjęcia, które "od zawsze" dekorowało ścianę w domu. Była na nim jakaś kobieta. "Jakaś" bo właściwie mało o niej wiedziano, ciotka czyjaś, strasznie dawno, w końcu XIX wieku. Nie pamiętano - nie przekazano (?) informacji czy miała jakieś dzieci, które, jakie, gdzie są? Po prostu zdjęcie kobiety, z rodziny, przy czym praktycznie anonimowej. Wisiało w ramce za szybą wśród innych zdjęć członków rodziny - zdecydowanie lepiej określonych. Dekorowali razem ścianę, tworzyli swoistą galerię przodków. Któregoś razu postanowiono zdjęcia i ramki przeczyścić. Wyjęto je z ramek i szybek. No i okazało się, że na rewersie zdjęcia zapomnianej ciotki - jest reklama zakładu fotograficznego w Indiach i nazwisko pani. Rodzina dość się zdziwiła, bo z tej zapomnianej ciotki, kobieta stała się nagle niesamowitą historią, w dodatku z wątkami kolonialno-przygodowymi! 


Rewersy i sam sposób użytkowania zdjęć dopowiadają nam mnóstwo historii. Nie ma specjalnie pomocy naukowych do tego jak to czytać, jak na przykład datować albumy fotograficzne (a bywały niesamowite!), itd. Są tam zakodowane i zaszyfrowane mikrohistorie ludzi, którzy po coś robili sobie te zdjęcia, wysyłali, wkładali w ramki. Niektóre zdjęcia mogą odżyć. Niektóre... Bywają podpisane dość ascetycznie - jak to poniżej - po prostu: "ja". To też dobra w sumie historia, mówiąca może coś o sportretowanej osobie. 
Zakład fotograficzny M. Ilkinówny (?), Głebokie, zapewne koniec 1940. - początek 1950tych / zbiory własne / rep.jk

Aha, tylko proszę uważać w pogoni za podpisami z rewersów, żeby nie uszkodzić. 



Patryk Karbowski / rozmowa

$
0
0
Patryk Karbowski z serii "Halfway" / dzięki uprzejmości autora



Joanna Kinowska: Gdzieś w pół drogi – to dobra metafora dla całego projektu. W jaki sposób znalazłeś tytuł i klucz do opowieści?

Patryk Karbowski: Tytuł dla tego projektu wydawał mi się od początku oczywisty. Bardzo chciałem zrobić zdjęcia o Polsce średniej, bez pokazywania skrajności przyciągających uwagę, bez zbędnej anegdotyczności. Dlatego pracowałem w mało charakterystycznym mieście, spełniającym chyba wszystkie kryteria średniości. Z geografii i mentalności pokazanej w książce wynika właśnie to bycie pomiędzy, opisane prostym słowem „halfwayˮ.
Co ciekawe, pokazywanie oczywistych kontrastów nie sprawdziło się. Więcej o charakterze takich miast mówi bardzo specyficzne dążenie do nowoczesności: nowe gmachy, starannie zaplanowane imprezy miejskie czy siedziba lokalnej telewizji. To wszystko świadczy o dążeniu do rozwoju, ale wygląda bardzo lokalnie, co jest fascynujące. Fotografowałem więc wszystko, co kojarzy się mieszkańcom miasta ze słowami: nowe, nowoczesne, fajne.

JK: Nudne zdjęcia, nudny projekt, moment niedecydujący, dodatkowo jeszcze z tych zdjęć i sytuacji wyziera beznadzieja. Twoje zdjęcia stały się trochę przezroczyste, tak dobrze przystają do rzeczywistości. Stąd pytanie, którego się nie zadaje: co chciałeś przez nie opowiedzieć? 

Patryk Karbowski: Interesują mnie procesy społeczne, obserwowanie zmian w rzeczach pozornie błahych i oczywistych. Zwykle jest tak, że wspominamy coś, czego już nie ma, i żałujemy, że to nie zostało opisane. Problem w tym, że przyzwyczajamy się do najbliższej rzeczywistości, nie analizujemy jej, uznając za oczywistość. Moim zadaniem jest wgryźć się w te oczywistości, powiedzieć: „Spójrzcie, jaka ciekawa i wiele mówiąca o Polsce jest mentalność mieszkańców średnich polskich miastˮ.

JK: To jest jednak spore uogólnienie i zarazem mocna deklaracja; wybierasz przedstawiciela tematu, jedno miasto. Sprawdzałeś, jak to jest w innych „średnichˮ miastach?

Patryk Karbowski: Tak. Fotografowanie jednego miasta dało pewną spójność całości, z drugiej strony unikałem pokazywania rzeczy wyróżniających je. Często w rozmowie z odbiorcami książki słyszę, że widzą w niej swoje rodzinne miasta.

JK: Narracja jest właściwie też „w pół drogiˮ, a właściwie czasu, zawieszona gdzieś jakby trochę w latach 90. To bardzo precyzyjne wybieranie kadru czy szukanie uniwersalności? 

Patryk Karbowski: W Twoim pytaniu widzę warszawocentryzm. Tak właśnie wygląda współczesna Polska. Nie licząc pewnych malowniczych skrajności, statystycznie Polacy żyją na równinie, w mniejszych ośrodkach, które wyglądają bardzo podobnie. Z drugiej strony interesował mnie uniwersalny temat dynamiki postępu w mniejszych społecznościach, gdzie rzeczy napływające z zewnątrz są w pewien sposób filtrowane. Okazało się, że nie mogę opisać tego zjawiska fotografując wszystko, co widziałem, dlatego doszedłem do metody opisanej wcześniej, czyli pokazywania nienowoczesnej nowoczesności.

JK: Czy w Twoim opowiadaniu jest miejsce na nostalgię, coś w rodzaju patriotyzmu lokalnego?

Patryk Karbowski: Raczej nie. Pracując nad tym projektem wyłączałem emocje, skupiałem się na treści, którą chciałem przekazać.


 Patryk Karbowski z serii "Halfway" / dzięki uprzejmości autora 


JK: Skąd nagle fascynacja średnim? Dlaczego to miasto a nie inne? Czy od samego początku wiedziałeś, że to będą takie zdjęcia?  

Patryk Karbowski: Nie uważam, żeby ta fascynacja była nagła. Moje poprzednie projekty były podobne, pomysły znajduję w swoim najbliższym otoczeniu. Zawsze fascynowali mnie twórcy rozbierający świat na części, chociaż bardziej mam tu na myśli literaturę. To miasto jest moim rodzinnym miastem, znam je dobrze, wiedziałem, co pokazać, jak dotrzeć do pewnych sytuacji. Z drugiej strony mam do niego duży dystans, nie mieszkam tam od dobrych kilku lat. Uprzedzając Twoje pytanie – osobisty stosunek, nikły wprawdzie, schodził na dalszy plan podczas fotografowania. I to było ciekawe doświadczenie: zdobywać jeszcze większy dystans dzięki aparatowi.

JK: Kto jest odbiorcą Twojej książki?  

Patryk Karbowski: Ta książka analizuje normalność w poszukiwaniu interesujących wniosków. Jej odbiorcami są wszyscy traktujący fotografię bardziej jako impuls do takich przemyśleń niż poszukujący mocnych obrazów. Co ważne, z dotychczasowych rozmów i spotkań na festiwalach czy targach wynikało, że treść jest czytelna nie tylko dla Polaków, ale i odbiorców zagranicznych. Jest to bardzo satysfakcjonujące, biorąc pod uwagę fakt, że raczej unikałem dosłowności, nie zawsze kodowałem treść w sposób oczywisty. W książce, nie licząc eseju Krzysztofa Pijarskiego, jest tylko krótki wstęp – zrezygnowałem z opisów pod zdjęciami, więc nie było sensu tworzyć dwóch wersji językowych.

JK" Dlaczego mam tę książkę obejrzeć? Czym porywasz czytelnika? 

Patryk Karbowski: Stwierdziłem, że istnieje pewne zjawisko warte opisania i opisałem je; sam proces tego opisywania był satysfakcjonujący, to wszystko. To jest proste i szczere podejście i z tego, co wiem, część odbiorców je docenia. W swojej działalności postawiłem na sztukę bardzo niszową właśnie po to, żeby znaleźć swoją drogę, własny język. Od odbiorcy oczekuję pracy interpretacyjnej i otwartości na rzeczy, które go nie kokietują – inaczej to nie jest mój odbiorca. Niczym nie porywam, zapraszam do przemyśleń – jeśli ktoś nie ma na nie ochoty, to jego sprawa. Nie mam do opowiedzenia żadnych anegdot, niczego chwytliwego, co zareklamowałoby książkę. Wychodziłem, grzebałem w normalności, wracałem, żeby porozmawiać z edytorami, i znowu wychodziłem. I tak przez kilka lat, to wszystko.



Patryk Karbowski z serii "Halfway" / dzięki uprzejmości autora 

JK: Halfway to już Twoja trzecia książka, ale mam wrażenie, jakby to była TA KSIĄŻKA, pierwsza wypracowana w najdrobniejszych szczegółach wypowiedź. Czego nauczyły Cię dotychczasowe próby z książką? 

Patryk Karbowski: Cieszę się z doświadczenia zdobytego przy poprzednich projektach.  Halfway uważam za rzecz najbardziej „mojąˮ, wynikającą z moich zainteresowań i wrażliwości. Książka jest najlepszą formą dla tej historii, a dzięki moim poprzednim publikacjom nabyłem doświadczenia z zakresu druku, projektowania czy samej edycji materiału pod kątem książki, z którego mogłem czerpać tworząc Halfway.

JK: Dlaczego zdecydowałeś się na książkę a nie wystawę?  

Patryk Karbowski: W tej książce bardzo ważna jest narracja – dużo rzeczy rozgrywa się pomiędzy zdjęciami, dzięki ustawieniu ich w konkretnej kolejności. Poprzez tę formę mogę pokazać odpowiednią liczbę zdjęć, narzucam też kolejność ich oglądania; w wypadku wystaw rzadko zdarza się wystarczająca przestrzeń dla obszerniejszych projektów.
Poza tym ważne jest dla mnie to, że projekt trafi do archiwów i bibliotek.


JK: Dlaczego? A jeśli tam nie trafiają jednak Twoi odbiorcy? 

Patryk Karbowski: Nie uważam, że wszystkie moje działania muszą być nastawione na szybki sukces. Obecność tej książki w archiwach po prostu mnie cieszy, poza tym dzięki temu będzie można do niej dotrzeć w dalszej przyszłości, gdy jej wydźwięk może być już zupełnie inny. I to jest bardzo ciekawe.

Patryk Karbowski "Halfway", książka, dokumentacja / dzięki uprzejmości autora 

JK: Nie jesteś zbytnio przekonany do wystaw. Którą uważasz za najważniejszą prezentację swoich prac i dlaczego? 

Patryk Karbowski: Z praktycznego punktu widzenia najbardziej liczą się wystawy na głośnych festiwalach, np. na Encontros da Imagem w Bradze czy New York Photo Festival. Ale jak dotąd najlepiej zaaranżowaną, przemyślaną i dobrze wyglądającą była wystawa „Nowi Polacyˮ, pokazywana w Galerii Pauza w Krakowie i Ars Nova w Łodzi. Prace były produkowane lub dodrukowywane specjalnie pod układ obydwu galerii. Narracja cyklu nie była liniowa, więc można było dowolnie pracować rozmiarem i rozmieszczeniem prac.

JK: Z jakim odbiorem spotyka się Halfway? 

Patryk Karbowski: Miałem już okazję podpisywać ją w Paryżu podczas festiwali Le Photobook Festival i Polycopies, gdzie książka spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem i dużym zainteresowaniem. Największą satysfakcję przyniosło mi spotkanie z Robem Hornstrą, fotografem, którego bardzo cenię. Jest on autorem wielu świetnych książek, dlatego jego pozytywna reakcja na Halfway jest dla mnie ważna.
Patryk Karbowski "Halfway", książka, dokumentacja / dzięki uprzejmości autora 

JK: Pamiętam dawne rozmowy o projekcie, gdy szukałeś reportera piszącego, autora do tekstu. W wersji końcowej mamy tekst okołofotograficzny Krzysztofa Pijarskiego. Jak on dopełnia Twój projekt? 

Patryk Karbowski: Nie jestem fotoreporterem, dlatego książki nie należy czytać dosłownie; nie ma nawet znaczenia to, w jakim mieście powstały zdjęcia. Zrezygnowałem z pomysłu pracy z reporterem, bo okazało się, że fotograf, który jest jednocześnie teoretykiem fotografii, bardziej rozumie charakter projektu, nie przykłada do niego swoich kalek. Krzysztof był jednym z edytorów książki, pomógł mi w opracowaniu narracji całości, dzięki czemu książka nie jest tylko sprawozdaniem z danego miejsca w konkretnym czasie. Jego analityczny tekst jest dobrym zamknięciem książki.  

JK: Na czym polegała pomoc w fotoedycji? Narracja jest tutaj kluczowa – sprawdzałeś jej czytelność czy niuanse i meandry? 

Patryk Karbowski: Obecność edytora czy kuratora przy projekcie daje możliwość spojrzenia na swoją pracę z zewnątrz, co jest nieocenionym doświadczeniem. Czytelność narracji sprawdzałem podczas licznych konsultacji na przeglądach portfolio i warsztatach. Ale to właśnie edytor jest tą osobą, która najlepiej zna intencje autora, jest punktem odniesienia przy podejmowaniu różnych decyzji. Przy poprzednich projektach nie stosowałem takiego sposobu opowiadania – Graniczna 4 jest podzielona na mieszkania, które stanowią osobne rozdziały, co znacznie uprościło edycję. Nowych Polaków z kolei składałem bardzo instynktownie. Halfway wymagał większej ekwilibrystyki, od początku wiedziałem, że nie jest to praca dla jednej osoby.

JK: Uczysz również fotografii. Czego właściwie można nauczyć w tej dziedzinie?  

Patryk Karbowski: Faktycznie sama mechanika fotografii jest prosta. Problem polega na tym, że przeciętny fotografujący, nawet jeśli zacznie swobodnie posługiwać się narzędziem (a do tego też przecież trzeba dojść), nie wie, co z nim zrobić. I tutaj zaczyna się najciekawsza część w uczeniu fotografii – opowiadanie o źródłach inspiracji, świadomości wizualnej, kształtowaniu przekazu, komunikacji z odbiorcą itp. Jest to więc złożony proces.

Patryk Karbowski "Halfway", książka, dokumentacja / dzięki uprzejmości autora  

JK: Nad czym teraz pracujesz?

Patryk Karbowski: Pracuję nad nowym długoterminowym projektem, cały czas inspiruje mnie najbliższe otoczenie i „proste tematyˮ. Więcej szczegółów będę mógł podać, gdy pierwsza wersja pojawi się na mojej stronie. Z drugiej strony mam w perspektywie kilka mniejszych cykli, co stanowi ciekawą odmianę – od pomysłu do efektu w ciągu kilku miesięcy. Ekspres!

http://www.patrykkarbowski.com/
http://www.patrykkarbowski.com/index.php/book/

Krzysztof Pijarski
Martyna Wyrzykowska
Instytut Kultury Wizualnej

Redakcja: Monika Mendroch

Patryk jest jedynym polskim twórcą w finale Grand Prix 2016 Fotofestiwalu w Łodzi, trzymamy kciuki!


Po 11. Nie ilustruj!

$
0
0
Wyniki BZ WBK Press Foto 2016. 
Po konkursach światowych, czas na rodzime. To czas sprawdzenia naszych realiów. W World Press Photo i POYi postawiono w tym roku na czytelność i komunikatywność. Większość wygranych to – przypomnę – zgrabne i rzetelne materiały dobrego, wysokiego czasem poziomu, ale za to przyswajalne, raczej łatwe niż trudne, a z pewnością dalekie od niuansów, niedopowiedzeń i raczej nie liczące na aktywnego widza. Dobre ilustracje. Czyż nie tym powinna być dobra fotografia prasowa? Ilustracją właśnie?

Przyznam, że wyniki konkursu w pierwszej chwili mnie oszołomiły. Zanim zmierzyłam się z własnymi przemyśleniami, wysłuchałam opinii kilkudziesięciu osób spotkanych na gali - uczestników środowiska, śledzących konkursy i rynek. Przede wszystkim opinie te dotyczyły zdjęcia roku. „Budzące kontrowersyjne opinie"– powiedział Chris Niedenthal, juror konkursu. Przewodniczący jury – Maciej Jeziorek – „rękami i nogami będę go bronił, opowiada wiele historii na raz a jest powrotem do zwykłego życia, zwykłego bohatera, czyż nie tym powinien się zajmować  fotoreporter?” 


Blisko ludzi, historii codziennych, dziejących się - takie jest zdjęcie roku. 
Wydaje się, że kilka nagród wybrano podobnym kluczem, a z pewnością reportaże, które chwytają za serce w całości. Są to tematy trudne, okupione z pewnością ciężkimi przeżyciami autorów, tematy, które w nas zostają na dłużej. Grzegorz Dembiński  (2 miejsce w kategorii „Życie codzienne”) to walka o życie na dziecięcym oddziale kardiochirurgii w Poznaniu. Maciek Dakowicz (1 miejsce w kategorii „Wydarzenia”) sfotografował chaos po trzęsieniu ziemi w Katmandu. Dezorientację i dramat, które następują zaraz po katastrofie. Wreszcie – jak dla mnie – absolutny faworyt i najważniejszy reportaż, wśród nagrodzonych – Maciek Nabrdalik (3 miejsce w kategorii „Wydarzenia”. Temat uchodźców od wysp Grecji po Niemcy. Autor wypowiedział o motywacji reporterskiej, o sensie pracy fotografa prasowego szalenie istotne zdania: „Nie umiałem dłużej przyglądać się tym wydarzeniom z dystansu. Spakowałem się i poleciałem na grecką wyspę Lesbos. (…) Dokumentowałem te przesiedlenia i będę dokumentował ich konsekwencje z nadzieją, że prawa człowieka w tej części świata są rozdzielane równo między wszystkich”. Jego seria odpowiada na mnóstwo pytań, opowiada o exodusie wielowymiarowo, igra ze stereotypami pozostawiając nas w niedowierzaniu, że to się dzieje, w zdumieniu o skali dramatu, we współczuciu i dociekliwości. Czyż nie tym powinien się zajmować fotoreporter?







Grzegorz Dembiński, Głos Wielkopolski / 2. miejsce / Życie codzienne / Fotoreportaż / Życie codzienne Kliniki Kardiochirurgii Dziecięcej Szpitala Klinicznego im. Karola Jonschera w Poznaniu. Poznań (Polska), marzec 2010 r. – wrzesień 2015 r.








Maciek Nabrdalik, VII PHOTO / 3. miejsce / Wydarzenia / fotoreportaż / W 2015 r. milion uchodźców i migrantów przybyło do Europy drogą morską, z czego 80 proc. dopłynęło tu z Turcji przez Morze Egejskie. Materiał dokumentuje tę drogę i dalszą podróż uchodźców przez Bałkany do Europy Zachodniej. Większość ucieka przed wojną, przemocą i biedą między innymi z Syrii, Afganistanu i Iraku. / Lesbos (Grecja), Preševo, Berkasovo (Serbia), wrzesień – październik 2015 r.

Bardzo mocno wypadła kategoria „Kultura i sztuka”. Wśród nagrodzonych same znane nazwiska: Wojciech Grzędziński, Michał Szlaga, Grzegorz Press, Tomasz Lazar, Tymon Markowski i Michał Siarek. W reportażach w tej kategorii znalazł się wielowątkowy dokumentalny długoterminowy projekt o nowej Macedonii Siarka, także długoterminowy materiał z działalności „Teatru 21” Grzegorza Pressa  – o ogromnej wadze społecznej i determinacji aktorów. I znalazł się materiał złożony z portretów o niezwykłym napięciu – Wojciecha Grzędzińskiego ukazującego uczestników konkursu chopinowskiego na moment przed wyjściem na scenę.


Tymon Markowski, Gazeta Wyborcza Bydgoszcz / 2. miejsce / Życie codzienne / zdjęcie pojedyncze / Alpiniści z firmy Everest, którzy na co dzień zajmują się m.in. myciem okien w wysokich budynkach, przyjechali do chorych dzieci ze Szpitala Uniwersyteckiego nr 1 im. dr. Antoniego Jurasza przebrani w kostiumy superbohaterów. / Bydgoszcz (Polska), 11 czerwca 2015 r. 

Do wartych uwagi, znakomitych momentów, wirtuozerii reporterskiej należą z pewności pojedyncze zdjęcia: Tymona Markowskiego (2.miejsce w kategorii „Życie codzienne”), Aleksandry Szmigiel-Wiśniewskiej (1.miejsce w kategorii „Sport”) oraz Wojciecha Grzędzińskiego (3. Miejsce w kategorii „Wydarzenia”). Wszystkie trzy warte uwagi z tego samego względu – wirtuozerii właśnie. Nie wystarczy być na miejscu, „temacie”, trzeba też wiedzieć co się zdarzy i jak się przygotować, jak uprzedzić moment, który tam się wydarzy. Trzeba sobie pomóc w przygotowaniu i przekazaniu widzowi czystego – wydestylowanego niemal przekazu z maksymalną dawką emocji. (Absolutny przypadek chyba, że wszystkie trzy są czarnobiałe, nie przypisujmy za wiele tutaj.)

Aleksandra Szmigiel-Wiśniewska / 1. miejsce / Sport / zdjęcie pojedyncze / Michelle Jenneke wie, że wszystkie oczy zwrócone są właśnie na nią. Tuż przed biegiem na 100 metrów przez płotki Australijka wykonuje swój markowy taniec-rozgrzewkę. / Pekin (Chiny), 27 sierpnia 2015 r.

Wojciech Grzędziński, freelancer / 3. miejsce / Wydarzenia / zdjęcie pojedyncze / Zwolennicy prezydenta Bronisława Komorowskiego oczekują w sztabie wyborczym na ogłoszenie wyników wyborów, wiedząc już o przegranej. / Warszawa (Polska), 24 maja 2015 r.

W konkursie znalazły się kompletne nieporozumienia, a ja nie byłabym sobą, gdybym ich nie wytknęła. Reportaż z Woodstocku był wprost zdumiewający! W ośmiozdjęciowej historii, jedno zdjęcie było w kolorze. Oczywiście wtedy trzeba zapytać: dlaczego? Skąd akurat to jedno i co w nim jest takiego? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Wystarczyło – drogi autorze zdjąć kolor i z tej jednej klatki, a drogie jury – skoro autor tak wysłał, może po prostu wyrzucić z zestawu? Wiele materiał by na tym nie stracił, a śmiem sądzić, że tylko by zyskał. Z resztą szmer śmiechu był dość wyraźny na gali, dziś zaś już w komentarzach internetowych jeszcze wyraźniejszy.

Inne nieporozumienia zdarzyły się na samej gali. Głównie w wypowiedziach nagrodzonych autorów. Większość na szczęście to ważne wypowiedzi i manifesty – o profesji i o sytuacji fotoreportażu i prasy, a nawet miejscami polityki i kraju. Zdarzyły się jednak niestety i problematyczne. Własne literackie interpretacje swoich zdjęć, przywoływanie Breugla i Elliotta Erwitta to dość górnolotne słowa, sugerowanie co się chciało zawrzeć w zdjęciach – kiedy te wyświetlone zostają za plecami mówcy i jako żywo przeczą słowom - też nie świadczy najlepiej. Rozczulające też było wyznanie ulubienia swojego zdjęcia tak bardzo, że jest pulpitem w komputerze. Proszę państwa, to był przypomnę konkurs fotografii prasowej! (A już kompletnie nie na miejscu była reklama warsztatów fotograficznych nieobecnego laureata na tle jego zdjęć , które nie były o kwiatkach, ale o „tragedii nie do opisania”!)

Niedobrze się dzieje, jeśli autorzy potrzebują tej literackiej warstwy. Świadczyć to jednak o początku drogi fotoreporterskiej wypowiadających te słowa. Niewiary w profesję, w której próbują być. Tu warto też przytoczyć słowa naczelnego „Rzeczpospolitej”, który zanim wręczył nagrodę patrona medialnego wyznał, że „boi się złego obrazu” oraz podzielił się refleksją:  „jeśli słowo ma przetrwać to w dobrym towarzystwie”. Tym samym sprowadził fotografię do roli ilustracyjnej i najlepiej w miarę przyjemnej. Nie twierdzę, że w większości wypadków tym właśnie w prasie jest zdjęcie. Dobra ilustracja, czyż nie tym…?

Chyba właśnie nie! Zamiast zaufać fotografowi, który znalazł temat, poświęcił czas i umiejętności by o tym opowiedzieć, bierze się pierwsze lepsze zdjęcie z bazy, by ilustrowało. Spłyca przekazy. Wzory światowe nie rokują najlepiej. Tym bardziej doceniam znakomitą robotę, którą nagrodzono jednak w BZ WBK Press Foto 16. Te przepracowane i zaangażowane tematy, samodzielne! Tę rolę reportera blisko zwykłych historii. Nie, nie jest tak różowo ani tak optymistycznie. Tę rolę podejmuje mniej więcej połowa wygranych. Tu jednak pojawiają się pytania, od których powinno się zacząć: dla kogo to jest konkurs? Kto jest odbiorcą – widzem? Ale znacznie ważniejsze – kto jest autorem, fotoreporterem, kto może brać w nim udział? Do konkursu stanęło 431 osób, ale zakwalifikowano 348 fotoreporterów. Po drodze „zgubiono” osiemdziesiąt zgłoszeń, uznając, że nie są profesjonalne. A nawet wśród wygranych byli ludzie ledwo raczkujący – trudno nawet powiedzieć – w zawodzie, w przygodzie z fotografią prasową. Podziały stają się niejasne, definicje straciły ostrość i wyniki także światowych konkursów coraz bardziej w tym utwierdzają. Patrzmy uważnie co się dzieje, to super moment zmiany! 

strona konkursu BZ WBK Press Foto 2016

Confused - jeszcze o McCurrym.

$
0
0

6 maja 2016 się zaczęło, a już 30 było po wszystkim.
I cisza. 
Chodzi oczywiście o głośny fotoszopowy skandal ze Stevem McCurrym w roli głównej. 
Naiwnie sądziłam, że będzie huczało. A tak tylko trochę mocnych słów, jeszcze więcej miałkich argumentów. Było też kilka remake'ów zdjęć McCurrego - mój ulubiony zniknął po kilku godzinach z internetu. I tak Wam opowiem co na nim było: słynne zdjęcie z Taj Mahal, a w tej cudownie niezmąconej wodzie pływał sobie piękny rekin. 
Trochę się pośmialiśmy. Poczytaliśmy sporo za i przeciw. Były też internetowe bójki na forach, między konserwatystami na straży zasad i zawodu, a żądnymi ładnych obrazków. 
Nie będę powtarzać całej historii. Po tekście dla Fotopolis.pl "Odwagi Panie McCurry" i jeszcze kilku komentarzach z fb/miejscefotografii, wyszło, że mam nową specjalizację w mccuryzmie właśnie. Cisza ciszą, ale będę tupać nogą dalej!

30 maja Steve McCurry udzielił wreszcie wywiadu, w którym wypowiedział się dla "Time" w całej tej sprawie. Właściwie powtórzył to, co wyciągnęli od niego redaktorzy PetaPixel, zaraz po pierwszej "wpadce". 

Jaki mamy bilans:

- kilkanaście zdjęć McCurrego w formie gifów krąży po internecie - budzą uśmiech i zdziwienie. Zmiany, których dokonał są kuriozalne! Zamiast wykadrować lekko zdjęcie, posłużył się zabronionymi dla fotoreportera narzędziami. Prostowanie chaty w Afryce, serio? 

- laborant, asystent, ktoś kto był ponoć odpowiedzialny za niedopatrzenie produkcji na pierwszym zdjęciu - stracił pracę. Szukam w necie już któryś dzień jakiś przeprosin, cokolwiek. Nic. Wygląda na to, że pracę stracił trwale. 

- Agencja Magnum, World Press Photo - cisza. Dlaczego mieliby cokolwiek powiedzieć? Magnum - bo od lat wyznacza standardy w fotografii reportażowej i dokumentalnej, jest legendą. Do niej należy m.in. owa legenda McCurrego. Wypadałoby chyba coś skomentować, tak choćby oględnie? A World Press Photo - bo McCurry coś tam kiedyś wygrywał. Organizacja - Fundacja WPP z jej naczelnym Larsem Boeringiem bardzo bacznie przygląda się poczynaniom około reporterskim na świecie. Na wszelkie nieścisłości reagują błyskawicznie i bezwzględnie. Tak postąpiono chociażby z odbieraniem nagród - Rudik za wystemplowanie kawałka buta, Triolo wyleciał za błędny podpis, nie za ustawienie zdjęcia, itd, itd... Nawet nie trzeba być laureatem konkursu, spokojnie, żeby zostać potępionym przez Boeringa. Tutaj drobny przykład, może pamiętacie? 

W każdym razie ani słowa złego nie było o McCurrym, trochę śmiechów na tablicy Larsa Boeringa, rozeszło się bez komentarza.

- Steve tłumaczy w "Time", że nie jest fotoreporterem, tylko "visual storyteller" - wizualnym opowiadaczem historii, czy jakkolwiek to przetłumaczymy. Różnica między określeniami dla McCurrego wydaje się być znacząca. Chwyty niedostępne dla fotoreportera, byłyby możliwe w "visual storytelling". A środowisko dalej milczy. A przecież "visual storytelling" to określenie całej fotografii dokumentalnej, każdy podejmujący osobiste projekty długoterminowe tak o sobie mówi. Jest to powszechnie używany zamiennik słowa "fotoreporter". Nie zawiera w sobie żadnych odmiennych skojarzeń w kwestii etyki dziennikarskiej,   

"I’ve always let my pictures do the talking, but now I understand that people want me to describe the category into which I would put myself, and so I would say that today I am a visual storyteller"- Steve McCurry

"Zawsze wypowiadałem się obrazami [dosłownie - dawałem mówić moim zdjęciom], ale teraz rozumiem, że ludzie potrzebują bym przypisał się do kategorii. Zatem dziś powiedziałbym, że jestem wizualnym opowiadaczem historii." Mam nieodparte wrażenie, że McCurry zwala winę na jakiś bliżej nieokreślony ogół widzów, który uważa go za fotoreportera, a całkiem nie powinien. Jest to sprytne odwrócenie ról. Po 40 latach kariery jako fotoreporter, McCurry to nas wini, że ciągle ufamy jego zdjęciom, a raczej, że ich autor podąża za regułami zawodu. Też pomysł?! Skąd nam to do głowy przyszło? 
Tłumaczy dalej, że nie pracował dla gazet, agencji, itd., że był freelancerem. Nie ma to w ciągu ostatnich dekad nic do rzeczy ani do kwestii etyki fotoreporterów, ani do samego określenia. 
W kolejnych wyjaśnieniach następuje groźny konflikt logiczny. Z jednej strony McCurry mówi, że fotoreporterem nie jest, z drugiej, że zapanuje nad używaniem fotoszopa. Będzie używał go mniej, nawet jeśli ciągle uważa, że może robić ze zdjęciami co tylko zechce. Nawet na własny użytek. Brawo! A to wszystko dla nas, dla widzów, którzy mogą się czuć "confused" - że on przecież już nie jest fotoreporterem. [Confused Vincent ma się idealnie w tym kadrze, prawda?]

Niemożność określenia się, zatarcie granic gatunkowych, wychodzenie poza określone tradycje - tak, wszystko to nam doskwiera i fascynuje od dawna. Doskwiera, bo rzeczywiście trudniej szufladkować, a fascynuje, bo sztuka zawsze szufladom się wymknie. Jest jednak coś w zawodzie dziennikarza, fotoreportera również, nad czym ostatnio pracuje się jakby ciężej - kodeks etyczny. Doprecyzowuje się i strzeże pilnie - bo era cyfrowa, bo obywatelscy dziennikarze, bo nowe idzie nie dbając o zasady. Sporządza się raporty, robi badania, dokręca śrubki w konkursie World Press Photo, itd. I to działa, zwiększa świadomość, edukuje, brawo! 

Niepokoi mnie tylko istnienie precedensów - oto najwięksi, albo ci, za którymi stoją najwięksi rynkowi gracze, przyłapani za rękę na czynieniu wbrew zasadom. Przyłapani tłumaczą się nieporadnie, jak dzieci, i puszcza się ich następnie ze śmiechem skarcone, z powrotem do zabawy. Tak było z Paolo Pellegrinem kilka lat temu. Posądzony o ustawienie zdjęcia, o złe podpisy (pomylił się o kilkadziesiąt kilometrów), tłumaczył, że był nieświadomy sytuacji, a podpisy robił asystent. Nagrodę zachował. /Giovanni Triolo już nie miał tego szczęścia  (pomylił się o kilkadziesiąt kilometrów)./ 
Teraz Steve McCurry stempluje i prostuje, maluje na zdjęciach, i nic. I cisza. 
Ponoć działania WPP podejmowane są w trosce o dobre imię zawodowców, fotoreporterzy często się łączą w kolektywy - by wspólnie odróżnić się od przypadkowych posiadaczy aparatów. Wychodzi jednak na to, że po osiągnięciu pewnego pułapu można już wszystko. Jeśli się sprzedaje dobrze, to po co psuć temat? Serio, naiwnie wierzyłam, że chodzi o etos fotografa opowiadającego historię. I teraz dopiero jestem bardzo - confused. 



Siłowanie na siłę

$
0
0

Leo Forbert, Portret wielokrotny, Warszawa, 1930te / ze zbiorów własnych, rep. jk

Nic ciekawego, nic palącego. Taka tylko refleksja, dojrzewająca od miesiąca, a tak jak przyglądam się jej, to jednak od kilku lat. Chodzi o siłowanie się z historią fotografii. Zauważyłam dwa sposoby, jakby nie spojrzeć, bliskie sobie.

Pierwszy nazwałabym roboczo wyciąganiem brudów. To zabieg znany z każdej innej dziedziny życia, więc nihil novi. To rzecz z wszechmiar pożyteczna, bo żeby coś wyciągnąć sprzed dekad, trzeba się tam zanurzyć, poszperać, przywołać dykteryjkę, powołać się na źródła, i potem idzie w świat. Viral! I ludzie podają, szerują i czytają, i wiedzą, potem oni się zagłębiają i szperają. Więc robota edukacyjna i upowszechniająca świetna. A jednak są to „brudy”, więc trzeba ostrożnie. Trzeba z mądrym komentarzem, a tego jednak ze świecą szukać… Zostają nagłówki, czy sensacyjnym tonem pisane słowa: ‘zobacz jak manipulował największy’, ‘popatrz na niepublikowany wcześniej oryginał’, ‘ustawka zdjęcia mistrza’, itd… Oto na szybko, bo Internet wiadomo - tempo, miesza z błotem połowę historię fotografii, co drugi mistrz, wielki, czy jakkolwiek go się nazywa – ma swoje grzeszki na sumieniu. Najlepiej widać to w historii ikonicznych zdjęć. A mnie rozczula taki masowy pęd i wskazywanie palcami – oooo, wow, wiesz, że X ustawił cała historię?! Też mi fotograf, phi! 

Takie słowa padają nie tylko z ust czy spod palców amatorów, widzów, oglądaczy, ale też ludzi hyperopiniotwórczych dla dziedziny. Dziennikarz masowo docierający do publiczności jest tutaj mniejszym zagrożeniem, niż właśnie specjalista w dziedzinie, słuchany przez młodszych, mniej doświadczonych, przez ufających słuchaczy. Zostaje pytanie po co to robić?

Można w obronie własnej, a można też dla własnej chwały. Jeden wielki przypomina wpadki i manipulacje „National Geographic” z piramidami, żeby umniejszyć wagę swoich ruchów nad zdjęciami. Fotoedytorka z NatGeo odpowiada mu, że mamy 2016 i teraz to nie przejdzie. Historia zostaje w historii, wnioski wyciągnięte, jednoznacznie. Drugi wielki opowiada studentom, słuchaczom o gigancie fotografii, ojcu fotoeseju w tonie pogardy, że przecież cała jego robota była ustawką. Nie ma mu kto odpowiedzieć, że mamy XXI wiek, Internety i telewizję, i że trudno w ogóle przykładać dzisiejsze standardy do reportażu z lat 1960tych. Co dopiero rozliczać fotografów ze współczesnych kodów?!  

Druga zabawa z historią, jest jednak bardziej kreatywna. Chodzi o zmienianie kontekstów tego co było. Fajne i przyjemne, pod warunkiem, że robi to ktoś, kto ten kontekst pierwotny zna i umie go sprytnie i nowocześnie przeformułować. Wtedy czysta rozkosz, wspaniałe odkrycia i ogólna ekstaza. Dobrym przykładem może być wykopane zjawisko „Hidden mother”, „Pozdrowienia z Auschwitz” Pawła Szypulskiego, książka czy wystawy Wojciecha Nowickiego, Jacka Dehnela, prace nad archiwum Zofii Chomętowskiej współczesnych artystów i cala praca Fundacji Archeologia Fotografii, itd… Mnożyć i wskazywać można długo. 

Gorzej, jak się za to biorą kuratorzy z przypadku, szukający na siłę sławy, gotowi dopisać wszystko byle tylko podnieść cenę. Mamy wtedy efekt naśladujący jedynie gestem dzieło Duchampa. Przecież wystarczy wnieść do galerii?! Kontekst się zmienia, dodaje kilka mocnych słów o sztuce, o drzemiącym potencjale właśnie odkrytym, i już?  Jakby sama historia tak jak się zdarzyła ze swoim często porywającym kontekstem nie wystarczyła? Nie wystarczy, bo tu trzeba sprowadzić wszystko do jednego prostego marketingowego sloganu, to dopisywane zero do ceny musi się szybko i mocno obronić, najlepiej z telewizji?! Najlepiej niech to powie, ktoś sławny.

Taaaak, no niestety jestem przewrażliwiona na punkcie historii fotografii, interpretacji faktów i dekodowania kontekstów. Ostrożnie patrzę na lekko obalanych gigantów oraz wciskanie kitu jako wielką sztukę. Nie ma czarnobiałych odpowiedzi, gadajmy, rozmawiajmy, polemizujmy. Radykalizacji chyba dość nam wszystkim dookoła, co?

Tło muzyczne zapewnia Oasis - Don’t look back in anger




know-how: fotoreportaż i dokument: WARSZTATY

$
0
0
Dziś propozycja.
Warsztaty robimy. Fotoreporterzy i dokumentaliści, obserwuję co się dzieje na konkursach, słucham z czym przychodzą ludzie na zajęcia i przeglądy, czasem pracuję nad finałem danego projektu i w końcu niedawno badałam w ankiecie "Fotoreporter w Polsce" o co właściwie chodzi i z czym się zmagacie...
Dlatego wymyśliłam te warsztaty, dobrałam najlepszy zespół pod słońcem, no i jedziemy do Gdańska, na 3 dni i 30 godzin pracy.

Nie będzie nauki kadrowania ani robienia zdjęć. To już umiecie. Celujemy z warsztatami do tych, co już mają tematy zrobione, rozpoczęte, o czymś chcą opowiedzieć, ale... mają kłopot z ułożeniem tych zdjęć do swojej strony czy książki, wystawy; chcą opowiedzieć coś, czego nie ma w zdjęciach, albo nie potrafią się pozbyć swoich ulubionych zdjęć z serii; nie wiedzą co o zdjęciach mówić (ani jak?) oraz co napisać. Inaczej kadry opowiadają historię w setach 6-, 8- i 10-zdjęciowych, a do konkursów nie można zgłaszać "the-best-of", lecz z głową ułożone reportaże, gdzie napięcie, emocje i narracja muszą się idealnie zgrywać ze sobą.

Będzie też sporo rozmowy o aspektach technicznych. Oczywiście wiemy jak zdjęcia robić, jak poprawnie naświetlać, jak retuszować, ale nigdy nie zawadzi poćwiczyć więcej, sprawdzić co właściwie można zrobić w postprodukcji przy fotografii reportażowej.

30.04.2015 Hiszpania. Madryt. Zoo w Madrycia. Irina Casanova opiekunka goryli, pomimo oddzielającej szyby, robi sobie wspólne zdjecie młodym osobnikiem o imieniu Gwett. Goryle w madryckim zoo nie mają fizycznego konatktu z ludźmi ich wybieg jest tak zbudowany, żeby nawet opiekunowie nie dotykali zwierząt. /fot. Paweł Wyszomirski www.testigo.pl


Będzie mnóstwo edytowania, postprodukcji, jeszcze więcej pracy koncepcyjnej, miejsca na zastanowienie nad wynikiem zdjęć, opowiadania historii, i jeszcze raz i do znudzenia przekładania zdjęć. będzie też pisanie i mówienie o fotografii - wszystkie te rzeczy, których nie uczą szkoły, a które robi się na kolanie na chwilę przed deadlinem. 

Także jeśli ktoś na serio chce się tym (fotoreportażem i dokumentem) zająć ambitnie i sprawdzić wynik pracy (nie pod postacią lajków, statystyk odwiedzin stron, ani złotówek na fakturze) - to zajęcia są wymyślone właśnie pod Wasze potrzeby.

Przychodzimy z jednym, max dwoma materiałami, w ciągu trzech dni omawiamy je dogłębnie, opracowujemy i wychodzimy z czymś gotowym, plus z wiedzą jak sobie radzić w przyszłości, a może także jak przeformułować lub dokończyć serię, która leży w szufladzie. 

W trakcie zajęć ugruntujecie wiedzę, poznacie wytyczne i wymogi, zdobędziecie podstawowe know-how, które ułatwi poprowadzenie własnych projektów, a także wyjście ze swoimi pracami do widzów.

Koszt: 800 zł [+VAT]

Zapisy do 8 lipca: joannakinowska@sdk.waw.pl 601 930 560
Grupa: 7-10 osób
Czas: 11-13 lipca 2016, codziennie w godzinach 9-20 [w tym przerwy]
Prowadzący: Joanna Kinowska, Zbyszek Kordys, Bartek Molga
Miejsce: WRZEpracownia ul. Słowackiego 19/8, 80-257 Gdańsk
Organizator: Służewski Dom Kultury + WRZEpracownia + Testigo Documentary




Szczegółowy program zajęć:

11 lipca, poniedziałek
9-12: Wstęp teoretyczny: specyfika „gatunków” dokumentalnych, strategie opowiadania obrazem, projekty długoterminowe. Etyka i zasady techniczne obowiązujące w tych gatunkach. Miejsce fotoreportażu/dokumentu: Jak prezentować swoją twórczość współcześnie? Przykłady, jak przygotować zdjęcia pod konkretne medium: prasa, internet, wystawa, książka, prezentacje i konkurs;

12.30-16.30: Postprodukcja (część 1) Podstawy zarządzania barwą (Color Management System) - o przestrzeniach barwnych, profilach kolorystycznych, jak skonfigurować photoshopa, lightrooma i system operacyjny komputera, o monitorach do prac graficznych i o tym jak je kalibrować;
- od wywołania rawa/zeskanowania negatywu, przez retusz

17.00-20.00: Mówienie o swoich zdjęciach: każdy uczestnik przedstawia siebie i swoją pracę. Jak to zrobić w 15 minut? [award days speech].

12 lipca, wtorek
Fotoedycja: jak edytować - wybierać zdjęcia na przykładzie swoich oraz innych kursantów, jakich pomocnych programów używać do tego, oraz jak obiektywnie decydować, co zachować, a co odrzucić.
Każdy uczestnik przedstawia swój wybrany materiał. Omawiamy go szczegółowo, układamy je w historię. Naszym celem będzie odpowiedzenie sobie na pytanie co chcemy pokazać i również jak to chcemy zrobić. Na co zwrócić uwagę przy wyborze. Każdy będzie mógł się wypowiedzieć na temat prezentowanych zdjęć, wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Jak wygląda praca fotoedytora w redakcji, jakimi narzędziami ułatwia sobie pracę.

13 lipca, środa
9-13: Postprodukcja (część 2) Każdy uczestnik przygotowuje swój wyedytowany dzień wcześniej materiał do prezentacji/wydruku. Retusz; dozwolone chwyty. Analiza programami do posunięć niedozwolonych;

13.30-20: Myślenie fotografią: Jak mówić o swoich zdjęciach, jak o nich pisać (podpis, caption, artist statement, tekst kuratorski); mówienie o sobie oraz napisanie biogramu. Jak się przygotować do przeglądu portfolio? Jak mówić innym o swojej pracy?

[godziny mogą się nieznacznie różnić, zmiany dokonywane będą bezpośrednio z grupą warsztatową]

Na zajęcia:
Trzeba zabrać komputer i pendrive ze zdjęciami. Każdy uczestnik, przed rozpoczęciem zajęć otrzyma szczegółową instrukcję jak przygotować się do zajęć [jakie oprogramowanie w komputerze, ile czasu na wystąpienie, ile zdjęć do pracy, w jakiej formie, co napisać, itd.]





Prowadzący:
Bartek Molga - fotograf, fotoedytor. Pracował w ogólnopolskich tytułach, takich jak "Gazeta Wyborcza", "Newsweek Polska", "Dziennik Polska Świat", "Rzeczpospolita". Obecnie związany z wydawnictwem "Czerwone i Czarne" oraz prasą komercyjną. Bartek nauczy Was jak najlepiej jest przeglądać i wybierać zdjęcia, jak obiektywnie decydować, co zachować, a co odrzucić :).

Zbyszek Kordys - fotograf, edukator. Od lat związany z fotografią, uczył się jej od czołowych polskich twórców fotografii modowej i reklamowej. Współpracował z takimi czasopismami jak „Viva”, „Gala” czy „Zwierciadło” oraz licznymi warszawskimi i dolnośląskimi agencjami reklamowymi. Specjalizuje się w kompleksowym przygotowaniu produkcji wystaw. Prowadzi laboratorium PrintShop1923 (1923.pl) i uczy jak się robi zdjęcia. Zbyszek jest specjalistą od postprodukcji fotografii. Powie Wam jak naświetlać i wywoływać, skanować itd., czyli jak wykonać zdjęcie i co potem z nim zrobić, żeby je potem pokazać innym.

Joanna Kinowska - historyk sztuki specjalizujący się w fotografii. Niezależna kuratorka wystaw fotograficznych. Wykładowca Akademii Fotografii. Redaktorka prowadząca http://miejscefotografii.blogspot.com/, autorka tekstów o fotografii, współpracuje z "Digital Camera Polska" i fotopolis.pl. Joanna bywa recenzentką przeglądów portfolio, jurorką konkursów fotografii prasowej, fotoedytorką książek, itd…i rozumie problemy fotografów, którzy starają się wyjść do widza z własną opowieścią.
 




32 z 42 / Inge Gjellesvik / Danuta Wałęsa odbiera Pokojową Nagrodę Nobla

$
0
0

Inge Gjellesvik, Danuta Wałęsa odbiera Pokojową Nagrodę Nobla, Oslo, 10 grudnia 1983

Dziesiątego grudnia 1983 roku Danuta Wałęsa w imieniu męża odebrała Pokojową Nagrodę Nobla. Po lewej stronie stoi Bogdan, najstarszy syn Wałęsów.

Komitet Noblowski uznał Lecha Wałęsę za „wyraziciela tęsknoty za wolnością i pokojem, która – mimo nierównych warunków – istnieje niepokonana we wszystkich narodach świata”./ fot. dzięki uprzejmości Agencji Forum & Scanpix Norway 

- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - 


O pokojowej nagrodzie Nobla dla Wałęsy powiedziano i napisano mnóstwo. Zacznijmy od fragmentu oficjalnego uzasadnienia dla przyznania nagrody, następnie obejrzyjmy całą ceremonię i wysłuchajmy przemowy. Potem zajmiemy się zdjęciem, fotoikoną, albo jeszcze lepiej bohaterką.

Uzasadnienie (fragment): Działania Lecha Wałęsy charakteryzowały się determinacją w dążeniu do rozwiązania problemów jego kraju poprzez negocjacje i współpracę, bez uciekania się do przemocy. Lech Wałęsa próbował zapoczątkować dialog między organizacją, którą reprezentuje – Solidarnością – a władzami. Komitet uznaje Wałęsę za wyraziciela tęsknoty za wolnością i pokojem, która – mimo nierównych warunków – istnieje niepokonana we wszystkich narodach świata. W czasach, w których odprężenie i pokojowe rozwiązywanie konfliktów są bardziej potrzebne niż kiedykolwiek wcześniej, wysiłek Wałęsy jest zarówno natchnieniem, jak i przykładem. za: www.polskieradio.pl   



Nobel, a Wałęsa za miastem.

Decyzja Komitetu Noblowskiego została podana 5 października 1983 roku. Wałęsa był typowany do nagrody rok wcześniej, kiedy był internowany.
Ósma rano. Lech siada za kierownicą białego mikrobusa volkswagena. Razem z nim do auta wsiadają: pan Pączek - kioskarz spod domu Wałęsy, żona Pączka, Kazik - kuzyn Danuty, dwaj przyjaciele Wałęsy - Henryk Mażul i Sławomir Rybicki. Ruszają do wsi Kaszuba, sto kilometrów od Gdańska.
Za nimi kawalkada ośmiu taksówek i samochodów z warszawskimi rejestracjami. Jadą nimi zagraniczni dziennikarze, którzy chcą być przy Lechu, gdy pojawi się oficjalny komunikat z Oslo. - Marek Wąs, Marek Sterlingow, "Z taką żoną każdy doszedłby do Nobla" 


Wyjazd na ryby już po informacji o przyznaniu Nobla: Lech Wałęsa, Chris Niedenthal, Tadeuszem Zagoździński i Janusz Kobyliński, za stroną: "Dekada wolności": http://www.bialo-czerwona.pl/solidarnosc25foto/public_html/pics/walesa_ryby_trzech_1.jpg

Danuta Wałęsa: O tym, że to ja mam pojechać po Nobla do Oslo, dowiedziałam się od jakiegoś dziennikarza albo kogoś z biura. Tak, dowiedziałam się od osoby trzeciej, nie od męża. (…) Nie zapytał, czy chcę jechać, czy czuję się na siłach. Swoją decyzję ogłosił na jakiejś konferencji prasowej, i po wszystkim. Mąż obawiał się, że komuniści pozwolą mu wyjechać po Nobla, ale już nie pozwolą, żeby powrócił do Polski. Że będzie musiał zostać na emigracji (…). Gdy mąż wrócił do domu, chyba mu powiedziałam: >> Ale żeś wymyślił z tym moim wyjazdem do Oslo<<. Ale nie było dyskusji. [s.236]

Oficjalnie mówi się, że Wałęsie władze odmówiły wydania paszportu. Obawy o nie wpuszczeniu do kraju z powrotem podaje rodzina. Wróćmy jednak do bohaterów 10 grudnia 1983 roku, tych ze zdjęcia: Bogdan, wówczas trzynastoletni syn oraz żona Wałęsy: Danuta. W obydwojgu ze zdjęcia wyczuwa się spięcie i  nieśmiałość. Nic dziwnego, 700 osób na sali, pierwsza podróż zagraniczna dla obydwojga, można mnożyć przyczyny. Ale jest też  pewnego rodzaju duma w oczach pani Danuty. W telewizyjnej relacji z wydarzenia widać jak ulotny to moment, który wyłapał norweski fotograf Inge Gjellesvik. Chwila o tyle udana, że miesza się owo napięcie z dumą i radością. Kulisy wyjazdu najlepiej relacjonuje sama Wałęsowa, przywołuje z resztą w swojej książce także wspomnienia syna. 
Podróż trwała od 9 do 13 grudnia. Wylot i przylot z Okęcia. Tam i z powrotem asystował podróżnym Lech Wałęsa. Z powrotem także Ksiądz Jankowski. Bogdan został dopisany do paszportu matki, mimo wcześniejszych starań o osobny dokument. Powrót do kraju, o czym nie wspomina w książce Wałęsowa, miał być zakończony upokarzającą kontrolą osobistą na lotnisku – moment ten przywołuje film Andrzeja Wajdy „Wałęsa. Człowiek z nadziei” (2013). 


Ceremonia wypadła chyba dobrze

Najlepiej będzie oddać im głos, przynajmniej we fragmentach. 

Danuta Wałęsa: 

Jednak z chwilą gdy on wydał ten rozkaz do wyjazdu, zaczęłam tworzyć swój obraz. Nie pojadę po Nobla jako Danuta, żona Lecha Wałęsy, lecz pojadę tam  jako Danuta, kobieta Polka. Kobieta, która będzie reprezentować polskie kobiety. O, Danuta Wałęsa, reprezentantka polskich kobiet! Miałam wtedy na myśli, a i teraz podobnie, nie polskie kobiety, żony panów komunistów, żyjące w luksusowych warunkach, lecz te zwykłe Polki wychowujące dzieci, pomagające mężom, próbujące poradzić sobie w trudnym czasie, w jakim wtedy znajdowała się Polska. [s.239-242]

Podbudowana tym serdecznym spotkaniem z Olafem V, wchodząc na salę, w której wręczano nagrodę, jednak miałam tremę. Wprowadzał mnie przewodniczący Komitetu Noblowskiego pan Egil Aarvik. Gdy szliśmy środkiem sali pomiędzy rzędami, widząc wszystkich tych ważnych ludzi, dostojnych gości, a chcąc jako Polka i kobieta wypaść jak najlepiej, poczułam słabość. Matko jedyna! Te światła, panowie we frakach, panie w sukniach i ja tu, zwykła kobieta z Polski. Nogi, niczym z waty, zaczęły się pode mną uginać. Przemknęło w myślach: >>O Jezu, ja chyba nie dam rady<<. [s.248]

Przed wyjazdem z Polski mówiono, że Norwegowie są takim chłodnym, obojętnym narodem. W przeciwieństwie do nas trudno ich wzruszyć, są oszczędni w okazywaniu emocji. Gdy ona [Natasza P. Sandbu] tłumaczyła, podniosłam wzrok i spojrzałam na salę. Ludzie byli bardzo wzruszeni. Jak zobaczyłam wzruszonych ludzi, niektórych płaczących, mając w pamięci słowa o chłodnych Norwegach, poczułam w sobie siłę. Ten widok utwierdził mnie, że jednak sobie poradzę.[s.248]

Żadnego faux pas nie popełniłam, ceremonia wypadła chyba dobrze. Później, w latach dziewięćdziesiątych, gdy wyjeżdżałam z mężem, który był wówczas prezydentem, wiele spotkanych osób powracało do tej uroczystości, wspominając ją z przejęciem i ze wzruszeniem. Mówili, jak ważny był to dla nich Nobel, że trzymali za mnie kciuki , jak ważne dla nich było to, że sobie poradziłam. Słysząc te słowa, czułam satysfakcję. [s.249-250]

Ani rok 1982, ani 1983 nie był łatwy. Następne lata nie były lepsze. Jednak dzień 10 grudnia 1983 roku był dla mnie nie tylko wielkim przeżyciem, ale i wynagrodzeniem za samotność, za udręki, poniżenia i złośliwości, których osobiście doznałam w stanie wojennym. [s.233-234] Dla mnie Nobel był zapłatą za to, że mąż dzięki mnie miał swobodę i mógł zająć się Solidarnością, polityką[s.251]

W moim życiu już nigdy nie było takiego dnia ani nawet takiego momentu, który mogłabym porównać do wystąpienia przed audytorium w Oslo. Zawsze podkreślałam, że właśnie Nobel i spotkania z Ojcem Świętym były dla mnie wielką rzeczą. Od wizyty w Oslo już nigdy czegoś podobnego nie przeżyłam, nie doznałam takiego dowartościowania własnej osoby i jeśli można tak powiedzieć, mojego ja. (...) Dlatego właśnie za to bardzo jestem wdzięczna mężowi i serdecznie mu dziękuję. Była to dla mnie życiowa nauka i wspaniała lekcja. Pozbyłam się kompleksów, obaw, że czegoś nie potrafię, nie poradzę sobie. Właśnie wtedy, w Oslo,  poczułam, że umiem sobie radzić w tak nadzwyczajnych sytuacjach. (…) Występując na noblowskim podium, nie czułam się żoną Wałęsy, jakąś kurą domową. Poczułam się polską kobietą reprezentującą inne polskie kobiety. [s.250]

Wiele lat później pokazano mi dokument zawierający wytyczne kierownika Sztabu Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Warszawie dotyczące naszego pobytu w stolicy: >>Należy zakładać, że w wyniku oddziaływania wrogiej propagandy rodzimej i zagranicznej w miejscu czasowego pobytu rodziny Wałęsów mogą się gromadzić tłumnie zwolennicy Solidarności. (…) Czynności zabezpieczające ukierunkowane są na zapewnienie takiej formy pobytu w Warszawie rodziny Wałęsów, jakie towarzyszą każdej, przeciętnej polskiej rodzinie<<. To ostatnie zdanie dowodzi, do jakiego absurdu, a może obłędu oni doszli. Dla zapewnienia Wałęsom pobytu w stolicy takiego jak dla przeciętnej polskiej rodziny posłali kilkuset zomowców i esbeków. [s.255-256]

Bogdan Wałęsa: Koledzy rozmawiali ze mną na temat nagrody. Wiedzieli, że jest to ważna nagroda, lecz to, jaką ma rangę i co się dalej z tym wiąże, rozumiało niewielu. Koledzy głównie zazdrościli samego wyjazdu za granicę, natomiast dla mnie, dla trzynastolatka, Nobel był kolejnym etapem uświadamiania sobie, kim jest ojciec, jaką odgrywa rolę. (...) Po zakończeniu części oficjalnej wielka ulga. Zeszła z mamy para. Później zadzwoniła  do Gdańska i rozmawiała z ojcem. Spytała się, jak wypadła. Ojciec jak zwykle krytycznie, bo przecież nie mógł powiedzieć, że super, stwierdził, że wypadła na trzy z plusem. Dopiero wówczas, wiedząc, że wszystko jest OK., mama odetchnęła z ulgą. Nie dała się nabrać na stare zagrywki ojca, znała go przecież dobrze. Ta jego reakcja sprawiła jej ulgę, przekonanie, że wszystko z pewnością wypadło dobrze. [s. 256-258]

Wszystkie cytaty słów Danuty Wałęsy i Bogdana Wałęsy pochodzą z książki: Danuta Wałęsa, „Marzenia i tajemnice”, oprac. Adamowicz P., Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011

Na koniec 

Do akcji „Fotoikony” zostało wybrane zdjęcie norweskiego fotografa Inge Gjellesvik . Ujęcia innych fotografujących wtedy były nie w owy punkt – czy lepiej „punctum” świetnie działającego na emocje i znakomicie wydobywające je z bohaterów tego dnia. O Gjellesviku niewiele wiem. Wygląda na to, że przez lata pracował na zlecenia około rządowe w Norwegii, z pewnością także dla Komitetu Noblowskiego. Po wglądzie w internetowe archiwum można stwierdzić, że jest czynnym i wszechstronnym fotografem.  [i próbuję się z nim skontaktować po więcej informacji]

Nobel dla Wałęsy jeszcze 32 lata po fakcie budzi gorące emocje. Raz na jakiś czas pojawiają się także głosy o tym, że nagroda niezasłużona, że powinien ją oddać, że to była czyjaś zasługa. Tu może odeślę do lektury uzupełniającej. 
- rozmowa z Marią Kiszczak w onet.pl
- "Domagają się od Lecha Wałęsy, by zwrócił nagrodę Nobla" w wp.pl


"Fotoikony. Poszukiwanie/Głosowanie" to akcja/wystawa skupiająca 42 najbardziej znane fotografie dotyczące Polski. Więcej o ikonicznych zdjęciach, samej wystawie, procesie wyboru, itd na blogu miejsce fotografii pod etykietą "ikony".

Paris Photo 20ty raz

$
0
0



Paris Photo – czyli najważniejsze targi fotograficzne na świecie odbyły się właśnie po raz 20ty. Właściwie nie było ani huczniej, ani więcej. Nic nie wskazywało na jakąś specjalną edycję. Co roku coś się tam zmienia, ale żeby zaraz wielki jubileusz?

20ta edycja targów to 153 galerie i 30 wydawców. Do tego, jak co roku ekspozycja nagrody Paris Photo-Aperture Foundation Photobook Awards, a także prezentacje partnerów: JP Morgan, BMW,  Leica, Huawei. Plus, i to warte odnotowania – drugie piętro oddane Centre Pompidou oraz artystom na solowe prezentacje. Relacje z targów to zwykle wylistowanie największych cen i wskazanie najciekawszych prac [zależnie od relacjonującego]. Bywa też obecny akcent narodowy, czyli podkreślenie udziału artystów z danego kraju. Kolekcjonerzy raczej tam jednak byli i ceny widzieli sami, o tym, co najciekawsze moglibyśmy długo się spierać, a wynajdywanie polskich akcentów nigdy nie było jakoś moją domeną. Poprzestanę na relacji oczywiście osobistej, opartej na zdziwieniach, a tych sporo. 

 Zofia Kulik 

Najmilszym zaskoczeniem było obejrzenie jednego z fotodywanów Zofii Kulik na piętrze pałacu w przestrzeni Galerii Żak & Branicka. Monumentalne dzieło, idealnie tam pasowało. Obok za ścianą wystawa najciekawszych nabytków do kolekcji Centre Pompidou z ostatnich 10 lat, „The Pencil of Culture” [wystawę przygotowali: Clément Chéroux & Karolina Ziębińska-Lewandowska]. Niełatwa do złożenia w całość sprawa, wielkie nazwiska artystów. A na okładce katalogu zdjęcie Anety Grzeszykowskiej [projektowała Kasia Kubicka]. Sporo akcentów polskich, na które wcale miałam nie zwracać uwagi. To jeszcze tylko jeden drobiazg z tego piętra, na dokładkę i deser zarazem, przyklejony i dodany rzutem na taśmę: Tomasz Gudzowaty. Za przestrzenią oddaną artystom, w drodze do VIP Lounge, po minięciu przemiłej obsługi, w wąskim korytarzu, między wejściami na lewo i prawo zawisło dosłownie kilka prac Gudzowatego. Nawet nie było jak odejść, żeby się w nie napatrzeć. A, zmieściły się też dwie książki, wydane przez Steidl włożone w ciężkie ramy. Tak, zamknięte książki, wiszące w ramie na ścianie, za szkłem. No co w tym dziwnego?! Wystawka.
Z przemiłych zadziwień to jeszcze Lartigue w kolorze!!!! A Egglestone z żarówką nie na czerwonym, oczywiście tle, tylko ciemnym niebieskim!
William Egglestone

Jacques Henri Lartigue

Najważniejsza alejka na Paris Photo, to te ogromne przestrzenie na samym środku. Zawsze tutaj znajdują się największe galerie, do których nim się wejdzie sprawdza się stan garderoby, poprawia włosy, nie będąc do końca przekonanym czy aby można wejść. Tym razem na wejściu uplasowała się galeria z Azji a ściany wyłożyła ugniecioną folią aluminiową, ok… Obok jednak, też na samym wejściu galeria z pracami Sally Mann. Pięknie, pięknie, dopóki słońce nie wyszło. Cóż to musiało być za zdziwienie dla galerzystów gdy sufit Grand Palais okazał się być przeszklony całkiem, a słońce okazało się operować jak w pogodny listopadowy dzień?! Prace Mann przygrzane i przypieczone słońcem zaczęły się pocić i to dość widocznie, na każdej pracy sporo kropel pod szkłem. Zostały zdjęte do cienia, a galerzyści z rozłożonymi rękami z bezsilności witali przechodzących. Trochę śmiesznie, a trochę strasznie. Bo jeśli na tych targach (żeby się tam dostać z galerią trzeba przejść sito i mnóstwo zapłacić), w środkowej alejce (czyli zapłacić wielokrotność mnóstwa) zdarzają się takie rzeczy, to chyba coś jest nie w porządku. Może to wszystko efekt kryzysu? Zeszłorocznego zamknięcia targów w połowie ich trwania? Stąd ponoć brak imprezy Los Angeles Paris Photo. Może i stąd wiele najważniejszych galerii zamiast w głównej alei Grand Palais, tym razem pokornie znalazły miejsca losowe w głębi pałacu?

 
prace Sally Mann

Ogromnym zdziwieniem było odnalezienie klasycznej już, znakomitej pracy Edwarda Ruscha "Every Building on the Sunset Strip". Książka, w oryginale robi niebywałe wrażenie. Napisano o niej mnóstwo, wielu naśladowało. Ostatnio zasłyszałam z tak zwanych świeżych i modnych porównań - taki googlestreetview tylko pół wieku temu i w postaci książki. Zdziwienie nie dotyczyło oryginału, lecz remake'u!Jedna z wersji "Hollywood Boulevard" wtedy i dziś. I dwie wersje - czarnobiała, oryginalna i obok kolorowa, współczesna. Pierwsze co pomyślałam, przyznaję, słaby żart pokazywać to razem, tak na ścianie. Kilka lat temu wydawnictwo STEIDL przygotowało wraz z artystą jedną z wersji, nową książkę, po kilkudziesięciu latach Ruscha wrócił do pracy nad publikacją. Jeszcze książka...Ale już książka w wersji kolekcjonerskiej, specjalnej, a jeszcze ściana? Cóż, to zasłyszane porównanie nagle zaczęło bardziej znaczyć i zastanawiać nad celem. Takie przypomnienie, że mistrz żyje? 
Ed Ruscha


Aż przypomniał mi się drobny żart, mem, viral, niedawno podgrzewał łącza. Ktoś położył okulary na podłodze w galerii, pamiętacie? Takie obrazowe nieporozumienie co można w galerii trafić i jak powinno się reagować. Na Paris Photo nie dziwią, chyba faux pas jeśli by dziwiły - porwane odbitki, przestrzelone prace i stojące na podłodze zdjęcia. Całe targi przesiąknięte intencjonalnością. Przestrzelone zdjęcia - owszem, widać dziury jak na tarczy strzelniczej, "wydają się" być zamierzone. Porwane baryty, po 35000 euro za sztukę, chyba też intencjonalne - choć już trudniejsze do pojęcia, objęcia, zrozumienia. Zdjęcie na podłodze, nawet było ich wiele. Niektóre nie mieściły się na ścianach. Niektóre - jak to tutaj, zdaje się, że zakrywał telefony w ładowaniu ;) Intencjonalnie również. Przecież. [na dokumentacji samej galerii - jakoś nie ma śladu po tej intencjonalności, well]  
  Jurgen Teller

To, co jednak najbardziej rzuciło mi się w oczy podczas tegorocznej edycji, to ramy. Serio, znaczy były świetne zdjęcia, tu i ówdzie. Wszystko grało, czasem. Ale wiele zdziwień dotyczyło ram. Z tak zwanym grande finale i opadem rąk, gdy jednak znalazłam antyramy na Paris Photo! Po kolei jednak. Mam nieodparte wrażenie, że część tych zabiegów z ramą było tylko by zwrócić uwagę. Nie jest to naganny cel przecież, targi, tysiące zdjęć do obejrzenia w krótkim czasie. Warto się wybić, zaznaczyć?!
Alexander Gronsky



Douglas Lance Gibson

Były z tych ciekawszych ramy dzielące obrazy (serio, nie dotarłam do znaczenia), zaciekawiające kształtami, formami, kolorami i materiałami (metal nawet często spotykany, ale kamień?!). Obraz czasem "wychodził" na ramę, innym razem opis został zawarty w ramie. Mniej lub bardziej trafione oprawy. Czasem rama tworzyła dodatkowe znaczenie, przechodziła w drugą, mieszały się. 

  
John Copans

Taryn Simon

Susan Derges

Lynne Cohen

Noe Sendas

 Thierry Struvay

Lynne Cohen


Richard T. Walker
Inka & Niklas

I grande finale: antyramy! Czyli - jak nigdy nie oprawiać zdjęć, tu przykład z samej góry, z Paris Photo. No nie wiem, nie wiem...Zostanę przy swoim zdaniu.

Luis Molina-Pantin

Paris Photo to także książki, ale o nich następnym razem. O imprezach towarzyszących też. Już nie będzie tak śmiesznie.


Utracony świat. Leon Barszczewski fotografem

$
0
0
Igor Strojecki, Utracony świat. Podróże Leona Barszczewskiego po XIX wiecznej Azji Środkowej, Wydawnictwo Helion, Gliwice 2017 
Taka przypadłość typowo krajowa. Czyż jakaś biografia zapomnianego twórcy mogłaby zaistnieć ot tak, po prostu? Czy zaraz koniecznie musi najpierw narzekać, jaki on bardzo nieznany, oj jak zapomniany, czemuż i dlaczegóż świat nie może uznać? Potrzebne są pomniki i wpisy encyklopedyczne, nazwy ulic i szkół?
Tak jest mniej więcej w książce „Utracony świat” Igora Strojeckiego. Historia rozlicznych podróży po miejscach dalekich, mało znanych, trudno dostępnych. Historia troszkę baśniowa. Bohater plastycznie odmalowany. Wyjątkowy, unikalny! Leon Barszczewski: topograf, geolog, etnograf, archeolog, przyrodnik, glacjolog, badacz kultury Środkowej Azji, pułkownik armii Imperium Rosyjskiego [zawikipedią] No i fotograf! Wykonał porywające zdjęcia z końca XIX wieku, z tychże właśnie podróży po miejscach dalekich, mało znanych i trudno dostępnych. Czyli Samarkandy i okolic. Ileż twarzy, typów, gestów, układów. Fenomenalne zdjęcia. To po kolei…


Podtytuł:„Podróże Leona Barszczewskiego po XIX wiecznej Azji Środkowej”. Mniejszym drukiem, podtytuł podtytułu: „na podstawie wspomnień Jadwigi Barszczewskiej-Michałowskiej”. Tu cały suspens książki, przeoczyłam z początku ten dopisek, a on się okazał kluczowy. Książka zawiera moc przypisów, niczym porządne dzieło naukowe. Gdy okazuje się, że niekoniecznie naukowe, przypisy traktuje się szybko jak odnośniki do wiedzy ogólnej, a gdzie co leży, a jak się dziś nazywa, ile metrów ile kilometrów, i wtem: że pani Jadwiga ubarwiła, a innym razem, że pewnie nie pamięta, plus czasem, że wersja jest mało prawdopodobna. I okazuje się, że w przypisach druga równoległa historia się toczy.
Zawiera ponad tekst główny: podziękowania, słowo wstępne, opinię o bohaterze, suplement, artykuł o strojach, indeks nazwisk, streszczenie angielskie. Przeczytałam wszystko i śmiało polecam czytać od pierwszego rozdziału. Ominiecie w ten sposób litanie i gorzkie żale, dlaczego ten Barszczewski taki zapomniany. [Wrócę do tego wątku niżej.] Brak spisu zdjęć, chociaż poniekąd rozumiem decyzję wydawcy. Gdyż:
Zdjęcia: naliczyłam ich 290, które mogłyby być autorstwa Leona Barszczewskiego, do tego jeszcze z lekko licząc 30 m.in.: rodzice LB, jego nagrobki, oraz ilustracje i mapy, itd. Największe bywają na wielkość strony – 16,5x23,5, najmniejsze, niczym okazalsze znaczki pocztowe – 4x5 cm. I wszystkie…są…w…sepii. Tak, s e p i i. Buro-brązowe. 


Stron: 344. Niemal tyle samo co zdjęć. Cała ta książka ma nieprawdopodobne wrażenie upchnięcia kolanem. To książka do czytania, gdzie zdjęcia pełnią rolę ilustracyjną, więc na przykład zdarzają się takie fragmenty zdjęcia, że tylko kolumna, żeby z boku strony zmieścić. Taki dekor. Reprodukcje listów i zapisek, tak jak z wiśnią na torcie. Przecież nie doczytasz, ale tak widać na przykład charakter pisma. Horror vacui. Ale też rozumiem poniekąd decyzję wydawcy. Gdyby tak uporządkować te zdjęcia, spisać je porządnie, no i wybrać, przebrać, można by swobodnie zrobić dwa tomy.
Dla kogo: każdego kto lubi biografie i pamiętniki. Ta książka łączy realia z baśnią. Nie tylko nawet, że postać głównego bohatera udramatyzowana, ale i wyniesiona na piedestał. Tylko, że strasznie trudno się odnaleźć w wiorstach między kiszłakami, wśród „półdzikich plemion”, kiedy nie bardzo wiadomo też kto to jest „bek” a kto nie. Przypisy nie od razu idą na ratunek i przemianowują zdawkowo na kilometry czy kilogramy. Rozumiem, że system metryczny, nazywanie kiszłaków po prostu wioskami, odarłoby świat z utracenia, przeniósłby historię z baśni bardziej w realia. Dalej publikacja jest z pewnością dla miłośników gór i geografii jako takiej. Jest też o obcych kulturach, trochę antropologii w ujęciu kolonizatorskim, przemyka też czasem wielka historia.

Autor: jest prawnukiem Leona Barszczewskiego. Autor tekstów, varsavianista, zajmuje się genealogią (jak podkreślono: amatorsko). Nadto w książce wykazuje ogromne zacięcie geograficzne, wymienia nazwy za nazwami. Czy to córka Barszczewskiego tyleż ich zapamiętała? Czy zostały uzupełnione? Dość, że bardzo trudno się w tym połapać. 


Podróże, historie, obcy świat, dawno temu, świetnie! Wdrożenie się w styl opowiadania, daleki od reportażu, z brakiem wyjaśnień, niczym szyfrem popełniony – było trudne. Osobliwy język, często okrągłe i poetycznie brzmiące zdania. „Stęskniony powrócił”, „konie, jakby przeczuwając grożące niebezpieczeństwo, pędziły co tchu”, „życiodajna roślina”, „po raz pierwszy poznał groźną potęgę olbrzymich gór, wobec których poczuł się mały i słaby”… Ale mnie i tak najbardziej interesują zdjęcia. Jest ich oczywiście za dużo, są fatalnie wydrukowane [nie trzeba pobrązowiać zdjęć z XIX wieku, żeby wyglądały na stare, serio], są kuriozalnie czasem podpisane. Ale one są zjawiskowe i wygrywają wszystko. WSZYSTKO!
Leon Barszczewski podczas swoich podróży w okolice Samarkandy zawsze zabierał aparat. W mieście też fotografował. Szczegółów tych czynności nie znamy. Gdzieś tam przewija się, że zdjęcia na szkle, a raz, gdy ruszał na wyprawę z profesorem Lipskim, wzięli ze sobą także kieszonkowy aparat. „Pod jego [przewodnika wyprawy] opiekę oddano dwa aparaty fotograficzne ekspedycji: ten przekazany przez Towarzystwo Geograficzne i prywatny Barszczewskiego z kliszami o wymiarach 18x24 centymetry”. I jeszcze warty uwagi przypis: „Władimir Lipski na tę wyprawę zaopatrzył się w 12 tuzinów szklanych negatywów firmy Ilford, błony fotograficzne firmy Secco-film oraz kieszonkowy aparat Pocket Kodak.” [s. 193] I to tyle na temat techniki i robieniu zdjęć  w całej książce. Jest czasem o tym, że ktoś nie chce być fotografowany itd. Ale nawet w „suplemencie” – czyli zbiorze 24 zdjęć opisywanych przez Barszczewskiego na potrzeby druku w prasie – nie ma mowy o tym jak zdjęcia powstały, przy jakim i czego użyciu.
Wspomniana wyprawa miała miejsce od maja do sierpnia 1896 roku. Lipski zaopatrzył się na nią w nowinkę techniczną – poczet Kodak wprowadzony do użytku w lipcu 1895 roku. Barszczewski fotografował chyba od samego przyjazdu do Samarkandy w 1876. Na czym? Nie wiemy. Czy zmieniał technikę? Raczej musiał. A przynajmniej materiały.

Podpisy zdjęć są co najmniej dziwne. Część w cudzysłowach, a zatem cytaty. Lecz kto je opisał? Pozostałe bardzo lakonicznie. Żadnej próby datacji. A to dwadzieścia lat robienia zdjęć. Wykonano natomiast próbę dopasowania przynajmniej kilku ujęć do nazw wspomnianych w tekście.
Ale wygrywają wszystko. A zatem spójrzmy. Większość zdjęć to krajobrazy i układy grupowe. Pojawiają się portrety. Wszystkie wspaniale zamyślone i zapatrzone gdzieś twarze. Bywa, że Barszczewski pojawia się w kadrze. Kto robił zdjęcia? Może przewodnik Barszczewskiego – Jakub? Ponoć po kilkunastu latach towarzyszenia wyrobił się. Wracamy do obrazów. Niektóre zdjęcia idealnie ostre. Inne – zdradzają dłuższy czas naświetlania, kiedy widać nie wszyscy pozujący zrozumieli, że mają się nie poruszyć. Najbardziej przykuwają te zdjęcia, gdy za grupą ktoś trzyma tło. Albo kilka osób poruszy się nagle. Albo jak oczy zamknie.
Fascynujące są zdjęcia układane. Z pomysłem. Oto na kładce nad wąwozem, uskokiem. Widać, że droga wiedzie tędy właśnie. I jak się to odbyło? Barszczewski wypatrzył miejsce na aparat? Zbiegł na dół, rozstawiając sprzęt. Czy w trakcie postoju ustawiono scenę? Albo ten kurchan – sam w sobie już ciekawy. Historia jego usypania dwukrotnie pojawiła się w tekście książki, owszem zapadająca w pamięć. Ale zdjęcie! Sam kurhan na zdjęciu trudny byłby do porównania, brakuje punktu odniesienia, skali. Często przecież wstawiano w kadr człowieka, żeby tę skalę łatwo było i momentalnie uchwycić. Ale tutaj nie, nie, że człowiek w kadrze. Jeźdźcy, jeden za drugim, nienaturalnie blisko, pozujący w profilu.

Zdarzają się też wyjątkowe kadry. Tak jak ta grupa stojąca tyłem. Jakby złapane w ruchu, niechcący zdjęcie. Tych "niepozowanych" jest zaledwie kilka. Tak samo jak zdjęć kobiet. W tekście jest kilka opowieści jak Barszczewski próbował poznać kulturę, uszanować panujące zasady. Ale też jak próbował czasem zdjęcia twarzy kobiet zrobić.


Są wreszcie ujęcia rodziny, te siłą rzeczy mniej przykuwają wzrok. Bo tak zwykle wyglądają w porównaniu z tym "utraconym" i egzotycznym światem. Chyba, że taki piknik, w samym centrum Samarkandy. Kocyk niczym na trawce zielonej. 
Zastanawiające są autoportrety Barszczewskiego. Część z nich - klasycznie - ja na wycieczce. Podróżnik w niesamowitych okolicznościach przyrody. Stoi i podziwia, siedzi w grupie tubylców, płucze złoto, itd. Zaplanowany i ustawiony.

 

Barszczewski wielkim fotografem był. To nie podlega dyskusji. Znakomite kadry, wyszukane, z pomysłem. Nie idzie tylko o odkrycie obcego świata. Widoki, których nikt wcześniej nie zdjął. Owszem, pionier, odkrywca, wielki podróżnik. W książce postawiono na wspominanie jego wędrówek, gdzie fotografia tylko ułatwia nam poczucie w tym obcym świecie. Po lekturze suplementu - gdzie sam Barszczewski dodaje historii do zdjęć, można łatwo określić jaką rolę pełniły dla niego te obrazy. Poświadczał swoje opowieści, dokumentował podróże. Ale w zdjęciach jest coś więcej jeszcze. Jest owa umiejętność i oko. Jest zabawa i wirtuozeria. Tak charakterystyczna dla amatora pasja, możliwość uwiedzenia widza obrazem, konceptem.



Dlatego lepiej pominąć utyskiwania z pierwszych stron książki. Że taki niedoceniony, nieodkryty sam, nie przyznano mu miejsca należnego. Sam autor mówi o wieloletnich próbach przywracania pamięci o podróżniku i jego dorobku. Ponad 70 wystaw w ostatniej dekadzie i popularyzowanie jego zdjęć na pudełkach zapałek i opakowaniach krówek. Tak. Serio. Aż zacytuję: "jego zdjęcia reprodukowałem na kalendarzykach listkowych, pocztówkach, opakowaniach zapałczanych, żetonach, a nawet na opakowaniach krówek. Mam nadzieję, iż dzięki tym wszystkim różnorodnym działaniom udało się odkryć Leona Barszczewskiego dla współczesnego świata". [s.9].
Nie chciałabym podcinać skrzydeł spadkobiercy i obcesowo mówić: nie tędy droga. Ale tak długo jak nie zdecyduje się prawnuk na to, którą konkretnie działalność pradziadka promować, to się chyba na poważnie nie uda. Zdjęcia wygrały dla mnie wszystkie niedoskonałości opracowania, bo zdjęcia są porywające. Nawet tak wydrukowane, nawet tak nieopisane, powtarzane i kadrowane bez głowy (raz pion, raz poziom,itd). Nie powinny być na krówkach ani innych gadżetach. Wyobrażam sobie, że mamy tu własnego Fentona (tylko bez wojny w tle), swojego kolejnego Michała Greima, tylko fotografującego daleko dalej, amatorską wersję Bronisława Malinowskiego - amatorską antropologicznie, ale zdecydowanie lepszego fotografa. I tak dalej można wymieniać.
Może trzeba Barszczewskiego pokazać wśród odkrywanych fotografów końca XIX wieku i pierwszych dekad XX? Chciałabym wpatrzeć się w te zdjęcia, te twarze i gesty. Zobaczyć to dobrze wydrukowane w książce czy na wystawie. Ale bez udawania, że to ma funkcjonować jak w wtedy, gdy robił te ujęcia. Bo kiedy je robił, to pokazywał najbliższym, raz pokazał na dużej wystawie w Warszawie, kilka razy w prasie. Etnograficznie i krajobrazowo. A tu trzeba fotograficznie, żeby sam obraz nas uwiódł. Poczekam, będę wypatrywać.

więcej:
Leon Barszczewski w National Geographic
o jednej z wystaw Barszczewskiego: Muzeum Tatrzańskie


Pewniaki i pewność, World Press Photo 2017

$
0
0
An Assassination in Turkey © Burhan Ozbilici, The Associated Press

Wyniki WPP jak nigdy były w tym roku przewidywalne. Zdjęcie roku - idealne zdjęcie, murowany pretendent, robiące wrażenie, zapamiętane i typowane nawet przez ludzi z poza środowiska. Dlaczego zostało zdjęciem roku? Poza domniemaniami snutymi dzień po jego wykonaniu i publikacji – "Zamachowiec z Ankary, zdjęcie idealne" w fotopolis.pl
Jak argumentują wybór jurorzy? Mary F. Calvert: „to była bardzo bardzo trudna decyzja, ale w końcu wydało nam się, że zdjęcie roku to wybuchowy obraz, który opowiada o nienawiści w naszych czasach. Za każdym razem gdy pojawiało się na ekranie, trzeba się było cofnąć, bo jest tak gwałtowny. Zdaliśmy sobie sprawę, że uosabia definicję tego czym powinno być i co ma znaczyć zdjęcie roku World Press Photo”.  Joao Silva dodaje: „Czuję to co się dzieje w Europie, w Stanach, na Bliskim Wschodzie, w Syrii, to zdjęcie właśnie o tym opowiada. Tak wygląda nienawiść.” Zamachowiec z Ankary, poza gigantyczną dawką emocji, jest bezpiecznym zdjęciem. Czytelnym i prostym, przedstawia wręcz modelowo sytuację. A widz? Czyta, ogląda, rozumie w okamgnieniu i jest pewny swoich racji. Jest poruszony, ale nie czuje się winny, jest bezpieczny. Trudno o lepsze zdjęcie w tej roli.


They Are Slaughtering Us Like Animals © Daniel Berehulak, forThe New York Times

Drugim pewniakiem, a miałam je trzy w tym roku – był reportaż Daniela Berehulaka „They Are Slaughtering Us Like Animals” wykonany na zlecenie New York Times’a. Zrobił wrażenie w momencie publikacji, po prawdzie nie daje o sobie zapomnieć i dalej to wrażenie robi. Miażdżące. Filipiny w trakcie ostatnich zmian i wojny antynarkotykowej wydanej przez prezydenta Duterte. Berehulak podaje nam na tacy szerszy obraz tych zmian. W wirtuozerski sposób, ale i bezpośredni, ze środka.  Zajął pierwsze miejsce w kategorii „General News”.

Rio's Golden Smile © Kai Oliver Pfaffenbach, Thomson Reuters

Ostatni pewniak, to nieprawdopodobne ujęcie Usaina Bolta. Wiadomo było, że znajdzie się w finale, chociaż trzecie miejsce w pojedynczych zdjęciach w kategorii „Sport” jednak dziwi. Autorem jest Kai Olivier Pfaffenbach, co prawda mógł równie dobrze być to Cameron Spencer, który wykonał niemal identyczną fotografię. Może pamiętacie zestawienie tych dwóch obrazów, przypominające zabawę „znajdź 5 różnic”. Ujęcie mistrzowskie, sytuacja niebywała – 100 metrów, Usain Bolt wyraźnie prowadzi, jeszcze zdąża się odwrócić. A to wszystko w niecałe 10 sekund!

Wyniki WPP w tym roku, podobnie jak w ubiegłym, też są bardzo wprost. Jurorzy stawiają na czytelność, momentalność w odbiorze sytuacji. Oczywiście ogromne emocje: zrozpaczone matki, zakrwawione dzieci, gruzy i katastrofy, kilka piet. Wielokrotnie miałam wrażenie deja vu, chyba najsilniejsze przy zdjęciu Sergeya Ponomareva. Uciekająca z Mosulu rodzina w czarnym aucie, w tle palące się szyby naftowe. A mi przed oczami staje zdjęcie roku WPP z 2007 Spencera Platt’a – czerwone auto w Beirucie z gruzowiskiem w tle. Powtórzeń kompozycyjnych, sytuacji gdzieś już widzianych było w konkursie znacznie więcej.
Iraq's Battle To Reclaim Its Cities © Sergey Ponomarev, for The New York Times

Przemoc i wściekłość, łzy i ogromne emocje wygrywają w tym roku na zdjęciach. Nie pozostawiają nas obojętnymi. Jeśli nie wyciskają z nas łez natychmiast, to przynajmniej wbijają w fotel. Wrzeszczą do nas, czasem w ciut już oklepany sposób. Jest chyba tylko jeden materiał, w którym potrzeba dłuższej chwili by zrozumieć na co patrzymy. Jeden operujący metaforą i niedopowiedzeniem, bardziej kontemplacyjny no i absolutnie wymagający przeczytania podpisu reportaż Michaela Vince Kim’a z Meksyku – pierwsza nagroda w kategorii Ludzie.


Aenikkaeng © Michael Vince Kim 

Przekaz, który w tym roku dają jurorzy WPP fotoreporterom wydaje się brzmieć: opowiadajcie maksymalnie prosto. Nie komplikujcie historii, nie dawajcie widzom się zastanawiać. Nie jest to mój sposób patrzenia na zdjęcia. Dlatego bardziej ujmuje mnie historia opowiedziana przez Mathieu Willcocksa o uchodźcach (trzecia nagroda za reportaż w Spot News) czy Markusa Jokela , który przez 24 lata opowiada o mieszkańcach miasteczka Table Rock w Nebrasce, USA (trzecia nagroda w projektach długoterminowych).

Mediterranean Migration © Mathieu Willcocks 



 Table Rock Nebraska © Markus Jokela, Helsingin Sanomat

Do konkursu stanęło 5034 fotografów, którzy nadesłali 80408 zdjęć. To o siedmiuset fotografów i 2500 zdjęć mniej niż w ubiegłym roku. Nie ma co prorokować na tych liczbach jakiś znaczących spadków popularności, ale to jednak ciekawe, że w czasach rok-rocznego progresu można gdzieś zauważyć jakiś ubytek. Nie ma też jeszcze powodu do paniki ani wskazywania tendencji, z faktu, że drugi raz z rzędu w konkursie nie wygrywa nikt z Polski. Z pewnością nasz brak nie dziwi w konkursie „Digital Storytelling” (dawniej nazywany multimedialnym). Obszerne formy dziennikarskie, połączenie nagrań audio-, wideo- z rejestracją fotograficzną, publikacje internetowe, itd. – wielowątkowe historie, wieloosobowe zespoły  to świat wręcz niedostępny dla polskich mediów. Tymczasem czekamy na październik i nowy konkurs World Press Photo, ten w którym ma panować większa wolność. 


Out Of The Way © Elena Anosova

Cuba On The Edge Of Change © Tomas Munita, for The New York Times

Wróćmy jeszcze do tematu przewodniego, bo dyskusja nad zdjęciem roku była ostra, choć krótkotrwała. Czyżby już znudzenie? Czy już wszyscy powiedzieli co chcieli? Dla mnie kłopotliwe jest zdanie samego jurora głównego Stuarta Franklina. Normalna historia konkursowa brzmi: autor zgłasza zdjęcie, jury wybiera i publikuje wyniki, opowiada o werdykcie. Basta. I potem dyskusja przenosi się szerzej, wypowiadają się specjaliści i autorzy zdjęć, aż wreszcie przysłowiowy Kowalski powie co chce w Internetach albo znajomemu przy kawie. Tymczasem, kiedy my się tu tak gotujemy za lub przeciw, zgadzamy lub oponujemy, wypowiada się główny juror WPP i mówi, że głosował przeciwko Ozbilici, nie chciał tego zdjęcia na podium. Tutaj pełny tekst Franklina dla Guardian 

Argumenty mocne, pojawiające się już w dyskusji po wynikach. „To zdjęcie morderstwa, zabójcy i zabitego, obydwu widać w jednym kadrze i jest moralnie tak samo problematyczne jak opublikowane zdjęcia egzekucji wykonywanych przez terrorystów”. Dalej przytacza przykłady innych sławnych zdjęć, sytuacji, podkreśla zasługi Ozbilici, mówi o innych wynikach. Mi się jednak zdaje to mało czystą sytuacją, gdy główny juror konkursu otwarcie wypowiada się przeciwko swojej robocie tam w obradach. Wynoszenie dyskusji zza zamkniętych drzwi chyba nie jest tutaj konieczne. Ale bardziej, przechodzenie z roli sprawczej w krytyczną przez głównego jurora - nie wydaje mi się zdrowe. Ani dla środowiska, ani dla konkursu.  

wszystkie wyniki na oficjalnej stronie konkursu: World Press Photo


Bogdan Łopieński, kolekcjoner klatek

$
0
0
Bogdan Łopieński, Warszawa 1962, Moda, sesja mody na stadionie X-lecia / dzięki uprzejmości FORUM Polskiej Agencji Fotografów

Odszedł fotograf. Fotoreporter Bogdan Łopieński. Jeden z największych, a przy tym – mam wrażenie – kompletnie nieznany. Biografia wspaniała, długa. Można tutaj przeczytać. "Kolekcjoner kadrów". 
Jak to przy odejściu, trzeba okrągłych słów, pięknych epitetów: wybitny, twórczość bezcenna, itd.
Tymczasem odszedł niedoceniony i niezwykle skromny człowiek. Wystawy indywidualne miał w zasadzie trzy. Jedną o charakterze zbliżonym do retrospektywy: „Czas przeszły dokonany” w Starej ZPAF w 2006. Książki – żadnej. Nie liczymy katalożku do wystawy. Udział w wystawach zbiorowych, jakieś wywiady i rozmowy i to niedawno w 2013 roku.
On doskonale wiedział, że ma dobrze obfotografowane ponad 30 lat PRL’u. Można to było układać miastami, województwami, można było wg portretów i scenek rodzajowych. Morze fotografii. Znakomitej fotografii. Kompletnie nieznanej szerzej.
Na wystawach lubił pokazywać właściwie ten sam „żelazny” zestaw około 30 do 50 zdjęć. Jego archiwum znajduje się w Agencji Fotografów „Forum”. 

Bogdan Łopieński, Warszawa, 19.09.1965. Spotkanie cichociemnych w Klubie Oficerskim Kasyna Garnizonowego z okazji odsłonięcia pomnika cichociemnych na warszawskich Powązkach. N/z Elżbieta Zawacka, jedyna kobieta wśród 316 cichociemnych  / dzięki uprzejmości FORUM Polskiej Agencji Fotografów

Wiedziałem, że […] zajmę się fotografią. Chodziłem na wystawy do Warszawskiego Towarzystwa Fotograficznego i do ZPAF. Wtedy to była fotografia – w bardzo dużym skrócie – à la Hartwig. […] Taka była moda. Oczywiście wtedy nie miałem warsztatu ani odpowiedniego aparatu, powiększalnika, umiejętności technicznych. Ale to wszystko jest do nabycia. A ja sobie myślałem, czy potrzeba kolejnego Hartwiga, bo tu takich jest trzydziestu. Czy potrzebny jest trzydziesty pierwszy?  Bardzo mnie interesowało to, co robili fotoreporterzy „Świata”. „Świat” był wtedy bardzo dobrze ilustrowanym pismem. Pracowali tam Sławny, Prażuch, Kosidowski i Jarochowski. Co tydzień kupowałem ten magazyn, interesowało mnie to, co robią tamci. Dlaczego? Jaki jest ich sposób przekazywania informacji? I zacząłem dążyć do tego, żeby robić takie zdjęcia jak oni. /Łukasz Modelski „Fotobiografia PRL. Opowieści fotografów” wyd. ZNAK, Kraków 2013, s. 160

Bogdan Łopieński, Warszawa, lata 1970te, Erich Honecker, wizyta na warszawskiej Starówce w towarzystwie Józefa Kępy - I sekretarza Komitetu Warszawskiego PZPR  / dzięki uprzejmości FORUM Polskiej Agencji Fotografów

Nie znałam dobrze pana Bogdana. Poznałam go (chyba) w 2012 roku, gdy robiliśmy „Fotoikony”. Jedno z jego zdjęć znalazło się w zestawie wystawowym. Pamiętam, że bardzo entuzjastycznie zareagował i chętnie dopowiedział historię, której nie miałabym skąd odkopać.  "Przyspieszajmy obywatele"

Potem spotkaliśmy się w Zachęcie. 2013 – wystawa zbiorowa „Ziemie podwójnie odzyskane”, którą kuratorowała Hanna Wróblewska. Łopieński pokazał tam swoje zdjęcia z I Biennale Form Przestrzennych w Elblągu. Na spotkaniu z publicznością opowiedział o całej karierze. Kilka miesięcy później Łukasz Modelski wydając książkę „Fotobiografia PRL. Opowieści reporterów” przygotował także wystawę w Zachęcie „Czas wolny”. Pamiętam z wtedy rozmowę nad próbkami wydruków zdjęć. Próbki powychodziły kolorowe, chociaż robione ze zdjęć czarno-białych. Nie bardzo to, oczywiście, pasowało panu Bogdanowi, ale wszystko na grzecznie, jakby nie chcąc robić komukolwiek problemu. W końcu poprawiono wszystkie „kolory” i na wystawie było świetnie.
Bogdan Łopieński, Warszawa 12.1970. Wizyta kanclerza RFN Willy Brandta w Polsce i podpisanie układu o normalizacji stosunków pomiędzy Niemcami a Polską. N/z Willy Brandt (z lewej) i Józef Cyrankiewicz podczas konferencji prasowej  / dzięki uprzejmości FORUM Polskiej Agencji Fotografów

Wystawa zbiorowa, obok Tadeusza Rolke, Wojciecha Plewińskiego, Jana Morka, Aleksandra Jałosińskiego i Romualda Broniarka – prezentowała w dużym skrócie twórczość każdego fotografa. Z pewnością robiło to wrażenie. Poczucie docenienia i wypowiedzenia się. Pan Bogdan (między innymi) zaczął jednak myśleć o większej, solidniejszej i własnej wystawie. Spytał jednej warszawskiej galerii i dostał nawet wstępny termin. Nic z tego jednak nie wyszło, być może niedogadanie. Niezrażony, elegancko zdeterminowany próbował dalej. Wtedy, rok temu, zadzwonił do mnie. Powiedział, że rozstawił zdjęcia w domu, by można było je obejrzeć i coś wybrać. Czy mogę przyjechać i obejrzeć, bo on jest w rozterce. I w ogóle trudno się w domu poruszać przy tych zdjęciach, zależało mu na czasie.
  
Rozterka... Usłyszał mianowicie, od wizytującego przedstawiciela owej galerii, że te jego prace to jest fotoreportaż. (Wydźwięk lekceważący). Nie dodałam dotąd, że pan Bogdan miał absolutnie niepowtarzalne poczucie humoru. Przez telefon jeszcze naświetlił mi szczegóły: nawet nie wie pani jak mnie to zdumiało. Całe życie robiłem fotoreportaż. A dziś się dowiedziałem, że powinna to być sztuka. Że to tylko fotoreportaż. I jako taki nie nadaje się do pokazania. Że teraz musimy z tego zrobić sztukę. – parafrazuję, bo niestety nie pamiętam dokładnych słów.
Brzmiało trochę przygnębiająco, ale powiedziane w sposób lekki. Śmiał się z tego. Przyjechałam i zrozumiałam, co znaczyło określenie – że zdjęcia utrudniają życie. Stały wszędzie. Leżały wszędzie. Oprócz studia, jeszcze z 5 pomieszczeń dosłownie zajętych przez zdjęcia. Oparte o krzesło, na krześle, na parapecie, pod stołem, na stole, na łóżku, na podłodze, przy drzwiach. Faktycznie – nie da się korzystać z mebli, otworzyć okna czy zamknąć drzwi. Było ich ponad sto. Oprawione, w passepartout. Ramy różne, znać było, że to pokłosie różnych wystaw.

Bogdan Łopieński, Warszawa, 1966 r. Magdalena Zawadzka, aktorka / dzięki uprzejmości FORUM Polskiej Agencji Fotografów

Bogdan Łopieński, Stalowa Wola 1968. Dzieci bawią się na osiedlu / dzięki uprzejmości FORUM Polskiej Agencji Fotografów

Był gotowy sięgnąć do archiwum, do negatywów, pokazać może i coś, czego jeszcze nie powiększał i nie ma w swoim magazynie. Zaczęłam przeglądać bazę „Forum”. Odnalazłam tam niebywałe kompletnie rzeczy. Klatki, kompozycje, sytuacje. Zachwyt. Ułożyłam propozycję wystawy. Dostałam wolną rękę. Cieszył się wyraźnie, że znalazłam coś, czego nie widział całe dekady i dopytywał czy na pewno mi się to podoba. Pan Bogdan podrzucał informacje biograficzne i trzymał kciuki. Dostałam w innej warszawskiej galerii propozycję pokazania wystawy nieindywidualnej. Zestawienie z innym fotografem epoki bardzo się wszystkim spodobało. I to by było na tyle. Do wystawy nie doszło. Do rozmów o tym, kiedy mogłoby dojść też już nie. Czuję, że zawiodłam. Że pokazując w tym czasie zmarłego dekadę wcześniej amerykańskiego wielkiego (ale na dobrą sprawę też nieznanego) fotografa, odłożyłam na później projekt Łopieńskiego. Mogę robić wiele wymówek, po prostu nie zdążyłam. Nie włożyłam w priorytety. 

Bogdan Łopieński, Raszyn 1966 r. Remont radiostacji raszyńskiej / dzięki uprzejmości FORUM Polskiej Agencji Fotografów

Wielkie wrażenie zrobiła na mnie wystawa „Rodzina człowiecza”, zorganizowana przez Edwarda Steichena i pokazana w Warszawie w pięćdziesiątym dziewiątym roku. Tam też był Cartier-Bresson. Postanowiłem wtedy, że będę robić takie zdjęcia, jakie robią ci fotografowie, ci, których widziałem na wystawie. Ale debiut był żenujący. Poszliśmy z Wojtkiem Dymitrowem nad Wisłę. Wojtek chciał zrobić materiał o milicji, która ratuje topielca. Ale nikt jakoś nie chciał wpaść do wody. Więc Wojtek udawał, że się topi, a ja go fotografowałem. I to było moje pierwsze zdjęcie opublikowane w prasie. W „Życiu Warszawy. Łukasz Modelski „Fotobiografia PRL. Opowieści fotografów” wyd. ZNAK, Kraków 2013, s. 161

Bogdan Łopieński, Lata 70. Samochody na tle ruin zamku / dzięki uprzejmości FORUM Polskiej Agencji Fotografów

Dość wcześnie zacząłem myśleć, że jeśli moje zdjęcia mają być podobne do tych w „Paris Matchu” czy magazynie „Life”, to nie mogą być wyłącznie takie, jakie chce mieć redaktor naczelny, że to muszą być inne zdjęcia. Więc starałem się tak fotografować. Oczywiście robiłem dla redakcji to, co chcieli, i najlepiej, jak mogłem. Ale zarazem usiłowałem robić takie zdjęcia, które opowiadałyby o PRL-u jakoś prawdziwiej, głębiej. Łukasz Modelski „Fotobiografia PRL. Opowieści fotografów” wyd. ZNAK, Kraków 2013, 169

Bogdan Łopieński, Mongolia, 1969. Nauka fotografowania aparatem dziennikarza z NRD / dzięki uprzejmości FORUM Polskiej Agencji Fotografów

Żegnając pana Bogdana, przysięgam sobie, że tę wystawę kiedyś zrobię i pokażę Państwu jak nietuzinkowym, autentycznie wybitnym – fotografem był Łopieński. Że mieliśmy mistrzów tutaj, pod ręką, na żywo. Świadków i uczestników. Znakomitych opowiadaczy historii. Niezwykle wrażliwych wizualnie twórców. Piszę nagle w liczbie mnogiej. Bo tych twórców jest więcej. Którzy ze swoimi archiwami odbijają się od drzwi kolejnych wydawców, od drzwi kolejnych galerii. Jakby ich praca była za mało jakaś, dla jednych za mało „sztuka”, dla innych za mało „znana”.

Wszystkie cytaty pochodzą z książki Łukasza Modelskiego „Fotobiografia PRL. Opowieści fotografów” wyd. ZNAK, Kraków 2013
Wszystkie zdjęcia dzięki uprzejmości Agencji Fotografów FORUM.

Lata 70. Bogdan Łopieński - dokumenty / dzięki uprzejmości FORUM Polskiej Agencji Fotografów

Bogdan Łopieński, Warszawa 2011, fot. Tomek Kubaczyk / dzięki uprzejmości autora


Lektura uzupełniająca:

Wywiad Iwa Zmyślonego dla Dwutygodnika

Wywiad Magdaleny Komornickiej do gazety towarzyszącej wystawie: „Ziemie podwójnie odzyskane. Bogdan Łopieński, Andrzej Tobis, Krzysztof Żwirblis” w Zachęcie

Rejestracja wideo spotkania autorskiego z Bogdanem Łopieńskim w Zachęcie 


Wypowiedź Bogdana Łopieńskiego „Status fotografa prasowego w latach 60. i 70.” W ramach projektu „Archiwum Historii Mówionej” 
Viewing all 89 articles
Browse latest View live